- Chcemy zamienić z tobą słówko, Malfoy – powiedział Ron, zbliżając się do Ślizgona. Był szczupły, ale wciąż pół głowy wyższy niż Harry czy Malfoy i znacznie szerszy w barkach niż rok temu.
- Właśnie widzę – uśmiechnął się szyderczo. – Nie podejrzewałem, że jesteście do tego zdolni. A może chcecie pokazać jacy z was macho, bijąc kalekę?
Harry automatycznie spojrzał na prawie pusty rękaw szaty Dracona i skrzywił się. Nienawidził tego, czym stała się ich wcześniejsza, dziecięca wrogość.
- No tak… - wymamrotał z lekkim poczuciem winy. – Ktoś próbuje mnie zabić. Każdy o tym wie, prawda?
- A kiedy ktoś cię nie próbuje zabić? – Malfoy wzruszył ramionami ze znudzoną miną.
Po krótkim wykładzie Hermiony na ten temat, Harry’ego uderzył humor w tym stwierdzeniu i lekko się uśmiechnął.
- Trochę tego było, ale nie chciałbym tego doświadczyć.
Malfoy mrugnął, a kącik jego ust lekko się poruszył.
- Doskonale cię rozumiem – odpowiedział, zauważając, że Ron przygląda mu się ze zdziwieniem. – To tak jak ja. Obaj wiemy, że mogłem zrobić to mnóstwo razy podczas wojny i obwinić tym śmierciożerców. Dlaczego miałbym teraz pchać się w kłopoty?
- Nie twierdzimy, że to ty – zaprzeczył Harry. - To nie w twoim stylu.
- Ale chcemy się dowiedzieć, kto to zrobił – dodał Ron, ściągając brwi. – Na pewno musiałeś coś słyszeć.
Malfoy uniósł blade brwi.
- Czemu ja?
- Bo jesteś w Slytherinie – obwieścił Ron takim tonem, jakby to było oczywiste. – Musiałeś słyszeć jak rozmawiali.
- Masz jakieś konkretne powody, dla których od razu zakładasz, że to musiał być Ślizgon? – Chwila wspólnego zrozumienia minęła i Malfoy podejrzliwie zmarszczył brwi. – A może tylko podejrzewasz, że jesteśmy źli do szpiku kości i siedzimy w tych lochach tylko po to, żeby opracowywać plan ataku na cnotliwych i niewinnych Gryfiaczków?
Ron skrzywił się.
- No weź, wszyscy wiedzą, że większość ślizgońskich rodzin była po drugiej stronie i mnóstwo z nich zginęło. To dobry powód, żeby chcieć pozbyć się Harry’ego, nie uważasz?
- Weasley – zaczął chłodno Malfoy – nie tylko my straciliśmy rodziny i przyjaciół. Gryffindor jest jedynym domem, który nie stracił ani jednego obecnego ucznia. Potter, znacznie bardziej martwiłeś się o kumpli z domu niż o wspierających cię Puchonów i Krukonów. Taki podział może budzić negatywne uczucia.
Harry zamrugał.
- Hej, ja nie…
- Co: nie? Nie otaczałeś się swoimi drogimi Gryfiaczkami, którzy byli chronieni razem z tobą? – Draco prychnął. – Proszę cię. Byłem tam, Potter, i widziałem, co się działo. Trzymałeś ich wszystkich blisko siebie, żeby nic im się nie stało, a resztę pozostawiłeś samym sobie.
- Nieprawda! – Harry zacisnął pięści, czując narastające ciepło i poczucie winy. Pół tuzina członków GD zginęło, żaden z nich nie narażałby się uczestnictwem w bitwie, gdyby im nie pokazał, jak walczyć. Ernie, Hannah… Smith, złośliwy i nieprzyjemny do samego końca… Cho… - Byłeś tam, Malfoy, wiesz, jak to było. Nie mogłem patrzeć na wszystkich w tym samym czasie!
- Chociaż próbowałeś?
- Tak, próbowałem! To moja wina, że tam byli! To ja nauczyłem ich, jak walczyć! – Harry słyszał, jak podnosi głos, ale nie nic z tym nie zrobił. – Ale nie mogłem ich chronić… nawet nie ochroniłem Rona. Połamał połowę kości, pamiętasz? Gdybym mógł komuś pomóc, obroniłbym jego… albo Hermionę. Gdyby nie Justina, ona tez by zginęła, a ja nie zrobiłbym tego wszystkiego!
Malfoy zamrugał.
- Hermionę? – Nagle bardzo się tym zainteresował.
- Tak. Jak upadłem – wyjaśnił Ron, unosząc dłoń do szczęki. – Widziałeś tę bliznę, o tutaj? Macnair chybił o ćwierć cala, kiedy chciał skrócić ją o głowę. Udałoby mu się, gdyby Justin nie popchnął go w czasie rzucania zaklęcia. – Skrzywił się. – A tak właściwie to od kiedy nazywasz ją „Hermioną”?
Malfoy lekko się uśmiechnął.
- Od kiedy mi to zaproponowała. Nie wspominała ci o tym?
- Nie – odpowiedział Ron z zaróżowionymi uszami.
- To mówę ci teraz. Od końca wojny jesteśmy w, nazwijmy to, przyjaznych stosunkach. Mówienie sobie po imieniu, siedzenie razem na numerologii i takie tam. – Wzruszył ramionami i wskazał w połowie pusty lewy rękaw. – Oddałem kilo mojego ciała, Weasley. Razem z krwią i kośćmi. Czego jeszcze chcesz? Mojej głowy na srebrnej tacy?
Ron zaczerwienił się, przypominając sobie rozmowę w pociągu. Harry nie był pewny, czy pochwalał pomysł Hermiony bycia miłym dla Malfoya, ale skoro tego chciała…
- Gdybyś cokolwiek usłyszał o tym, kto próbuje mnie zabić, daj znać – powiedział cicho. – Zniosę to, ale martwię się o Hermionę. Naprawdę nie chcę, żeby coś stało się jej albo dziecku.
Malfoy wolno przytaknął.
- Będę miał oczy i uszy otwarte. – Wyprostowało się. – Teraz, jeśli nie chcemy mieć Filcha na karku za przebywanie na korytarzach po godzinach, powinniśmy wrócić do pokoi wspólnych, jak wypada na dobrych i przykładnych uczniów.
*
Hermiona była ogromnie wdzięczna uczniom krążącym po korytarzach między klasami. Przed ciążą nienawidziła tkwić w tłumie, szczególnie na schodach – spowolniały ją i zdarzyło się raz czy dwa, że spóźniła się przez to na lekcje. Jednak w ósmym miesiącu ciąży była wręcz wdzięczna za lekkie popchnięcia i szturchnięcia na schodach, dzięki którym poruszała się szybciej, niż jakby miała to robić o własnych siłach.
Udało jej się załapać do grupy uczniów wchodzących tego ranka na górę, więc z uśmiechem przyjmowała popędzające trącenia na schodach prowadzących do klasy numerologicznej. Narciarstwo było na tyle złe, że nie potrafiła wyjaśnić zasad slalomu lub narciarstwa wodnego osobom urodzonym w rodzinach czarodziejów, a Harry miał ubaw, sądząc, że pomysł surfowania na falach złożonych z uczniów jest świetny. Ona nie musiała wyrażać swojego zdania na ten temat.
Spoglądała w miejsce, gdzie powinny być jej stopy, lecz przez zbyt wielki brzuch nie potrafiła już ich dostrzec. Nagle poczuła ból w ramieniu - ktoś ją mocno popchnął. Kątem oka zobaczyła bladą dłoń w czarnym rękawie i stopy ześlizgnęły jej się ze stopni. Ponownie ktoś ją popchnął. Sięgnęła po czyjś rękaw, lecz wyśliznął jej się z rąk. Gardło wydało tylko krótki okrzyk, bo z paniki zacisnęło się na dobre - nie mogła krzyczeć, kiedy spadała w dół i w dół, i w dół...
Była pewna, że zaraz uderzy w schody, już zacisnęła mocno oczy, kiedy silne ramię zacisnęło się wokół jej talii i szarpnęło do pozycji pionowej, trzymając ją, póki stopy nie znalazły się dokładnie pod nią. Dopiero wtedy ramię ją puściło i stanęła o własnych siłach.
- Weź się w garść, Granger.
Hermiona jęknęła, łapiąc się poręczy.
- Ch-chcę... - Wiedziała kto to, zanim usłyszała głos osoby, która jej pomogła. Rozpoznałaby to ramię wszędzie. - Dz-dzięki, Bulstrode.
- Spoko. - Millicenta Bulstrode spojrzała w górę schodów, gdzie tłum uczniów zatrzymał się i przyglądał wydarzeniom. - Hej! Baddock! Złap pryszczatego rudzielca!
Uczniowie rozstąpili się i Hermiona zobaczyła krępego Ślizgona prowadzącego do nich Mariettę Edgecombe. Podobnie jak wielu zeszłorocznych siódmorocznych, zdecydowała się powtórzyć rok, by móc zaliczyć owutemy.
- Trzymaj ją, Mil – wesoło powiedział chłopak, świadomie ignorując rozpaczliwe próby wydostania się Marietty z mocnego uścisku. - To ona, na własne oczy widziałem.
Kolana Hermiony przestały drżeć. Zesztywniały, kiedy ciężarna spojrzała na sprawczynię całego zamieszania.
- Mogłaś mnie zabić!
- Szkoda, że się nie udało! - Marietta wciąż zmagała się z ramieniem młodszego chłopaka. - Ty głupia suko, specjalnie rzuciłaś na mnie to głupie zaklęcie! I patrz, jak wyglądam! - Przetarła rękawem po twarzy, ścierając grubą warstwę makijażu, który i tak nie zamaskował słowa „DONOSICIEL”. - Jakbyś zmarła, może by zniknęło!
- Zrobiłaś to? - Bulstrode przyglądała się w zamyśleniu twarzy starszej dziewczyny. - Nie wyglądasz na aż taką jędzę, Granger. A trochę cię znam.
Znów kolana zaczęły się jej trząść. Marietta wyglądała niemal na obłąkaną z grymasem nienawiści.
- Nie mogę tego zdjąć, dobrze o tym wiesz – odpowiedziała cicho Hermiona. - Przepraszałam cię mnóstwo razy, ale naprawdę to nie pomoże, nawet moja śmierć. Wiesz, co musisz zrobić.
- Och, no pewnie. - Zaśmiała się dziko. - Musi mi być naprawdę i szczerze przykro. Z czystego serca. Mam tylko żałować. Rzuciłaś na mnie jakieś pierdoloną klątwę, której nikt nie umie zdjąć, jest mi naprawdę przykro!
- Łał. - Baddock spojrzał na Hermionę z podziwem. - Przebiegła ty.
Hermiona potrząsnęła głową i powiedziała:
- Nie chciałam, żeby zaklęcie działało tak długo - wyznała z poczuciem winy. - Tylko... nigdy nie przyszło mi to do głowy. Przykro mi.
Marietta rzuciła się na nią z rozczapierzonymi palcami, prawie uwolniona przez niskiego Puchona próbującego przedostać się do przodu, ale Baddock nie pozwolił jej na to.
- Ty suko, ty...
- Co tu się dzieje? - Profesor Vector stanęła z założonymi rękoma na szczycie schodów. - Nie powinniście być na lekcjach?
Baddock odwrócił się i na nią spojrzał.
- Ona - powiedział niewinnym głosikiem, wskazując na Mariettę - próbowała zrzucić ze schodów Granger.
*
Severus złapał Vincenta Crabbe'a, kiedy ten kończył śniadanie i
skierował go do jednej z nieużywanych klas na pierwszym piętrze.- Panie Crabbe, o czym chciałbyś mi powiedzieć?
Crabbe przygarbił się nad zakurzonym biurkiem i mruknął, patrząc na podłogę:
- Nie, panie profesorze.
- Coś na temat Rity Skeeter? - podpowiadał jedwabistym tonem Severus. Odkrycie, kto był winowajcą po aresztowaniu nielegalnej animag, nie sprawiło im dużo trudności. Starając się ratować, powiedziała aurorom absolutnie wszystko i Savage szybko poinformował Severusa. Gdyby ktoś się o tym dowiedział, Savage miałby niezłe kłopoty, ale po spędzeniu siedmiu lat w jednym dormitorium, wiedział, że Severus w razie potrzeby zachowa milczenie.
Crabbe wzruszył ramionami.
- Nieszczególnie chcę o tym mówić - odpowiedział, wyzywająco spoglądając na Severusa. - Proszę pana.
- Co ci strzeliło do głowy?
Masywne ramię uniosło się, a następnie opadło.
- Chciałem, żeby mała, przemądrzała suka cierpiała. I przy okazji Potter.
- Czemu? - rzucił groźnym tonem, świadomie przyjmując takąż postawę. Niestety nie zadziałało. - Czemu ona, bo że Potter to rozumiem.
Crabbe ciągle nie podnosił głowy.
- Trochę tego było.
- Bycie Gryfonką? Mugolakiem? To, że dzięki niej Potter żył wystarczająco długo, by zabić Czarnego Pana?
- Tak - wymamrotał, ale Severus jeszcze nie dotarł do głównego powodu. Chłopak ciągle siedział pochylony i spięty, czekając na coś.
Musiał z nim o tym porozmawiać. Crabbe po prostu nie potrafił patrzeć w głąb siebie, by poznać uczucia, które nim kierowały.
- Ale żaden z wymienionych przeze mnie powodów nie był tym prawdziwym, prawda? Coś innego, osobistego musiałeś załatwić z Granger.
- Być może. - Jednak język ciała i nadąsana mina z całą pewnością potwierdziły jego słowa.
Severus spojrzał na Crabbe'a, ale tamten uparcie wpatrywał się w ziemię. Chłopak był nieszczęśliwy odkąd powrócił do Hogwartu, ale coś takiego - coś, co wymaga planowania i przynajmniej odrobiny sprytu - wskazywało na rzecz znacznie poważniejszą niż zwykłe niezadowolenie. Coś znacznie większego motywowało chłopaka do tego typu zachowania.
- To... niesprawiedliwe - powiedział cicho, a szerokie ramiona Crabbe'a drgnęły, niemo to potwierdzając. Ale co było niesprawiedliwe? Vincent na pewno był wściekły z powodu śmierci ojca, ojca chrzestnego, najlepszego przyjaciela i mnóstwa znajomych. Śmierć - może o to chodzi.
- Przez to jesteś wściekły? Że ona przeżyła i nosi w sobie nowe życie, kiedy wiele osób, które dla ciebie były ważne, zginęło?
- To nie fair - wymamrotał Ślizgon, unosząc głowę, by spojrzeć na opiekuna swojego domu. Uraza była widoczna w jego oczach nawet bez użycia legilimencji. - Tamci przeżyli i są szczęśliwi, i... i się cieszą, ona ma dziecko, a Grega... Grega już nie ma.
Severus kiwnął głową.
- Tak, to nie jest fair - zgodził się z jego słowami. - Ale to nie jest wina dziecka, Vincencie. Odpłacanie się Harry'emu Potterowi i jego małej bandzie to jedno, ale obarczanie życia dziecka takimi zarzutami to niedopuszczalne.
- Nie o to chodzi. Chciałem tylko trochę oczernić wizerunek idealnej i świętej dziewicy, żeby zobaczyła, jak to jest być Ślizgonem, kiedy wszyscy są przeciwko tobie. - Crabbe kopnął w biurko. - Draco do niej startuje. Robi mi się nie dobrze, jak ona tak chodzi i udaje słodką i świętą, nawet kiedy wszyscy widzimy, że nie jest taka najlepsza...
Severus zmusił się, żeby rozkurczyć zaciśniętą pięść.
- Źle ją osądzasz - rzekł cicho.
- Pansy mówiła nam, że ona uratowała psorowi życie. - Oczy Ślizgona uniosły się znad podłogi, by spojrzeć na niego z zaciekawieniem. - Co nie zmienia tego, że jest Gryfonką. A oni wszyscy są tacy sami.
- Nie bardziej niż Ślizgoni. - Severus odwrócił wzrok, zastanawiając się, czy warto zaryzykować. Ale Crabbe, w odróżnieniu od innych, poważnie mógłby jej zagrozić, gdyby zdał sobie z tego sprawę. Nie miał żadnych skrupułów, żadnych wyrzutów sumienia i nic nie przywołałoby go do porządku, nawet świadomość konsekwencji. Nieszczególnie lubił Severusa, Hermiona, która uratowała mu życie, nie odstraszy go. - Mam... powiedzmy, powody, by sądzić, że ojciec dziecka jest Ślizgonem - wyznał, patrząc na kamienne ściany. - Lub był. Panna Granger nie podziela wielu uprzedzeń swojego domu.
Crabbe aż skręcił się z obrzydzenia.
- Szla...
- Daruj sobie, Crabbe. - prychnął Snape. - Znałem twoich rodziców ze szkoły i wiem o pochodzeniu twojej matki. Nawet ja mam trochę mugolskiej krwi w sobie. Skończ z tymi przestarzałymi i irracjonalnymi uprzedzeniami.
Chłopak wyglądał na niepewnego.
- Ale...
- Wojna się skończyła. Takie słownictwo jest zbędne. - Severus udzielił mu przeciągłego spojrzenia. - Nie mogę zmusić cię do milczenia na temat moich podejrzeń o pochodzeniu dziecka, ale zachęcam do przemyślenia tego, co przejdzie panna Granger, wychowując samotnie dziecko, bo wyznanie nazwiska ojca dziecka może spowodować więcej szkody niż pożytku. Zastanów się jeszcze, co czuje twój były kolega, Ślizgon, wiedząc, że nigdy nie ośmieli się poznać własnego dziecka. Z tych powodów i ty, i Ronald Weasley ciągle wierzycie, że ta bezsensowna rywalizacja między domami jest ważna.
Chyba za dużo uczuć włożył w końcówkę swojego oświadczenia. Vincent wyglądał teraz na zamyślonego - ten widok przerażał każdego nauczyciela, nie mówiąc o takim, który ma jakieś tajemnice.
- Nigdy tak o tym nie myślałem - wolno powiedział Ślizgon. - Zawsze mówiła, że ojciec nie chciał tego dzieciaka.
- A co miała mówić? - Severus lekko wzruszył ramionami, uważnie przyglądając się chłopakowi. Wyglądał nieco łagodniej. - Dba o dziecko. Powinniśmy to uszanować.
Crabbe przytaknął.
- Ma bzika na jego punkcie..
Płodność jest bardzo ceniona wśród czarodziejów, ale prawdziwe zainteresowanie macierzyństwem cieszy się jeszcze większą chwałą. Matka Pansy Parkinson urodziła ją i jej brata jedynie ze względu na zwyczaj, rzadko zwracając uwagę na dzieci; podczas gdy Narcyza nie widziała świata poza swoim jedynakiem. Narodziny Dracona pozostawiły na niej jednak tak wielką traumę, że Lucjusz nie chciał ryzykować drugiego dziecka. Podobnie miała się rzecz w innych domach, ale Severus nie zagłębiał się w szczegóły. Crabbe, będąc szczęściarzem, posiadającym czułą matkę, miał przyćmione wyobrażenie na ten temat i trudno mu było zrozumieć.
- I to wielkiego. - Severus machnął lekceważąco ręką. - Dojdź do porozumienia z Harry’m Potterem i jego przyjaciółmi, jeśli jesteś w stanie – nawiąż tymczasowy sojusz. Wiesz, jak i wiele innych osób, że nie przepadam za nimi, ale nie chcę żadnego ataku na dziecko, inaczej upewnię się, że bardzo długo będziesz tego żałował, zrozumiano?
- Tak, panie profesorze. - Ich oczy ponownie się spotkały, na twarzy Crabbe'a gościła wyraźna uraza. - Może być...
- Nigdy w życiu nie byłam tak zszokowana zachowaniem ucznia! Ani słowa więcej!
Wrzask pochodził spoza klasy i Crabbe lekko się uśmiechnął.
- Chyba ktoś zalazł za skórę starej McGonagall.
- Profesor McGonagall - poprawił z roztargnieniem Severus, wychodząc za Crabbe'em z pomieszczenia. Minerwa wchodziła po schodach z zaciśniętymi pięściami. Za nią - Severus i Vincent przyglądali się temu w zaskoczeniu - Milicenta troskliwie podtrzymywała Hemionę Granger, pomagając wejść jej po schodach. Za nimi profesor Vector poszturchiwała kogoś różdżką - ręce tej osoby o zatrważającej ilości czerwonych loków na głowie były związane - Severus podejrzewał, że to Marietta Edgecombe.
- Co, do diabła...? - mruknął pod nosem Crabbe, gapiąc się na Millicentę. Snape zauważył, że uśmiechała się szyderczo, jak gdyby coś planowała. Nie postradała zmysłów, pomagając Gryfonom z czystego serca.
Severus rozejrzał się. Wszędzie było mnóstwo uczniów, mimo że powinni obecnie znajdować się w klasach - wszyscy szeptali. Postanowił zaczepić tego, który wyraźnie był rozradowany, a nie zdziwiony.
- Panie Baddock. Co tu się stało?
Malcolm był aż rozdygotany z podniecenia, zapomniał o niechęci do swojego opiekuna domu.
- Byliśmy na schodach, na drugim piętrze, a tam straszne tłumy, no i Edgecombe spróbowała zrzucić Granger ze schodów - wyrzucił z siebie, wybijając sobie palce u dłoni.
- Ona co? - Severus zorientował się, że ma zaciśnięte pięści, a cicho wymruczane słowa uratowały go od prawdziwej furii.
- To już się stało - radośnie dodał Malcolm. - Millicenta zdążyła ją złapać i schwycić, nim spadła. I kazała mi łapać Edgecombe zanim zwieje, to ją złapałem. - Jego pierś aż urosła z dumy. - McGonagall dała mi dziesięć punktów za dorwanie tej Edgecombe, a Millicenta dostała pięćdziesiąt za uratowanie Granger. Chyba pierwszy raz ktoś ze Slytherinu dostał tyle punktów.
- Nie mam pojęcia. - Mimo że był wściekły, lekko się uśmiechnął. Pewnie o tym nie wiedziała, ale Minerwa McGonagall właśnie przypodobała się Ślizgonom w ciągu dziesięciu minut, czego Albusowi nie udało się zrobić przez całą kadencję dyrektora.
Baddock kipiał zachwytem.
- Millie powiedziała, że pomoże Granger dotrzeć do biura dyrektorki i opowie McGonagall wszystko, co widziała. To już było podlizywanie się, ale McGonagall była wdzięczna, zadowolona i w ogóle.
- Nieźle - podsumował Crabbe, patrząc z podziwem w górę schodów na szerokie plecy Millicenty. - Wiemy, jak bardzo McGonagall jest uczulona na punkcie Granger. Pięćdziesiąt punktów... chyba znów wyprzedziliśmy Gryfonów, co nie?
- O dwadzieścia osiem punktów - przytaknął Malcolm. - Jesteśmy tylko dwanaście za Ravenclawem.
- Podejrzewam, że wkrótce stracą pozycję lidera - powiedział Severus w zamyśleniu, patrząc za Hermioną. Wyglądała dobrze... oczywiście poruszała się wolno, ale to było teraz normalne. Kiedy uświadomił sobie, że obaj chłopcy patrzą na niego pytająco, uśmiechnął się nieznacznie. - Edgecombe jest w Ravenclawie.
- Niech jej mała, pryszczata twarz będzie błogosławiona - szczerze powiedział Malcolm. - Sześćdziesiąt punktów i Krukoni jej za nas podziękują.
Crabbe parsknął śmiechem. Uśmiech Severusa również się powiększył.
- I to bardzo. Mam nadzieję, że to wystarczająco pokazuje, że otwarte atakowanie kolegów ze szkoły jest bardzo złym pomysłem... szczególnie Granger. - Spojrzał na Crabbe'a. - Gdyby dyrektorka dowiedziała się, kto stoi za numerem z Ritą Skeeter, ta osoba najprawdopodobniej zostałaby wydalona, jej dom straciłby punkty i profesor McGonagall sama wykonałaby egzekucję.
Crabbe zamrugał, po czym wolno kiwnął głową.
- Jasne - powiedział ze zrozumieniem. Chłopak nie miał żadnego pojęcia o subtelności. - To byłaby najstraszliwsza rzecz, na jaką by wpadła.
- Zgadzam się. - Severus przytaknął. - A teraz, wybaczcie mi, panowie. Powinniście znajdować się na lekcjach i podejrzewam, że moja obecność może być wkrótce wymagana w gabinecie pani dyrektor.
*
Wezwano aurorów. Ponownie przybył Savage, jednak tym razem w towarzystwie niezwykle poważnej, brązowowłosej Tonks. Opiekunowie domów poświadczyli oficjalnemu wydaleniu Marietty i zgromadzili się wokół biednego profesora Flitwicka. Millicenta Bulstrode powiedziała, że widziała, jak Marietta spycha Hermionę ze schodów. Profesor McGonagall wyjaśniła dlaczego.
- ...panna Granger oczywiście została odpowiednio ukarana za użycie tak nieprzewidywalnego zaklęcia na byłej uczennicy - zakończyła. - Jednak brak skruchy za zdradę przyjaciół jest już całkowicie winą panny Edgecombe, nie panny Granger. To z pewnością nie usprawiedliwia usiłowania zabójstwa.
Hermiona spojrzała na bladą teraz Mariettę. Najwyraźniej konsekwencje jej czynu zaczęły do niej docierać.
- Przecież nie chciałam... - zaczęła słabo Edgecombe.
- Kłamiesz. - Millicenta spojrzała na nią z pogardą. - Słyszeliśmy, jak mówiłaś, że żałujesz, że nie udało ci się jej zabić.
- Ale...
- Jej rodzice zostali powiadomieni? - Savage zwrócił się do profesor McGonagall. - Jeśli nie, to możemy się z nimi skontaktować.
- Już o wszystkim wiedzą. Pani Edgecombe jest pracownikiem Ministerstwa, więc można się tylko spodziewać, kiedy zacznie robić zamieszanie. - Profesor McGonagall zmarszczyła brwi. - Prawdopodobnie będzie próbowała wmówić wszystkim, że Marietta nie była w pełni władz umysłowych ze względu na to zaklęcie.
- Może sobie tłumaczyć usiłowanie zabójstwa Hermiony niechęcią do niej, ale nie mogła ryzykować życia dziecka, bo gdyby Hermiona zginęła, ono również straciłoby życie - powiedziała Tonks. Nie wyglądała przy tym na zadowoloną.
- Usiłowanie zabójstwa przyszłej matki nie wróży dobrze - przytaknął Savage, spoglądając troskliwie na Hermionę. - Będzie proces, ale to tylko formalności. Bez dementorów Azkaban nie jest taki jak wcześniej, ale to jednak nie będą wakacje nad morzem.
Marietta była biała jak papier.
- Azkaban? Ale...
- To jest miejsce dla morderców i osób, które usiłowały zabójstwo, Edgecombe - sztywno rzekła Tonks, mocno szarpiąc dziewczynę na nogi. - To chyba wszystko... wolałabym być przy tym, jak pani Edgecombe zacznie się rzucać.
- Oczywiście. Dziękuję za tak szybką reakcję. - Dyrektorka skinęła grzecznie głową.
- To nic takiego, pani profesor. Idź, Tonks, za chwilę do was dołączę. - Savage patrzył, jak Tonks wepchnęła Mariettę do kominka i zaraz poszła w jej ślady, wtedy przytaknął. - Panno Granger, wszystko w porządku? Do zarzutów mają zostać dodane jakieś obrażenia czy coś takiego?
- Nie, proszę pana - odpowiedziała cicho. Jej głos tylko trochę współpracował, a kolana zabawnie drgały za każdym razem, kiedy uświadamiała sobie, że śmierć minęła ją i dziecko o włos. - Bulstrode złapała mnie zanim uderzyłam w schody.
- Dobra robota. - Savage spojrzał na Millicentę z uznaniem. - Jesteś chlubą swojego domu, Bulstrode. Działałaś szybko i skutecznie. Myślałaś kiedyś nad pracą w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów?
Bulstrode zamrugała.
- Ee... nie, a co? Sądzi pan, że powinnam?
- To dobra praca, szczególnie dla młodych osób. Dobrze płatna, mnóstwo akcji i tego typu rzeczy. - Savage kiwnął głową. - No i jest dość mało Gryfonów. Kilkoro jest aurorami, ale generalnie nie męczą się z taką robotą, ale jeśli któryś się załapie, to szybko wylatuje, bo nie potrafi wyzbyć się starych uprzedzeń do domów.
- Naprawdę? - Bulstrode ze zrozumieniem powoli przytaknęła głową. - To nie takie złe.
- Pomyśl o tym. Snape wypisałby ci dobrą opinię. W gruncie rzeczy to ty i panna Granger powinnyście tego spróbować. W razie czego dajcie znać. - Savage ukłonił się grzecznie profesor McGonagall i zniknął w kominku.
- To moja wina - powiedział bardzo słabym głosem profesor Flitwick, brzmiąc jak zrozpaczona myszka. - Gdybym wytłumaczył jej działanie tego zaklęcia... albo znalazł sposób na jego zdjęcie...
- Zapomniałeś dodać, że gdybyś uświadomił mi naturę czarnej magii, kiedy byłem w jej wieku, lub wyciągnął mnie z niej, pewnie nie wyrządziłbym tylu krzywd - cicho dodał profesor Snape. - Nie odpowiadasz za moje czyny. Panna Edgecombe wiedziała, co robi.
Filius pociągnął nosem i wyciągnął rękę, by poklepać lekko dłoń Snape'a.
- Oczywiście, mój chłopcze, oczywiście. Ale mimo to obawiam się, że doprowadziłem ją do zejścia na złą drogę...
- Zrobiłeś dla niej wszystko, co mogłeś zrobić - poważnie wtrąciła profesor Sprout. - Każdy dom ma swoją czarną owcę. Nie zmienisz tego.
- Może po prostu już jestem za stary na opiekuna - smutno podsumował Flitwick. - W końcu ojcuję Ravenclawowi blisko siedemdziesiąt lat. Profesor Vector...
- Nie bądź śmieszny, Filiusie - ucięła McGonagall. - Jesteś zmęczony i podenerwowany, to wszystko. - Obróciła się do Hermiony i Bulstrode ze znaczącym spojrzeniem. - Dziękuję za pomoc. Panno Granger, proponuję, aby pani Pomfrey upewniła się, że ten upadek nie spowodował żadnych komplikacji. Panno Bulstrode, jeszcze raz dziękuję za pomoc. Zgadzam się z Savage'em, powinnyście wybrać Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów, byłabym zaszczycona, mogąc wystawić wam drugą opinię.
Już poza biurem dyrektorki Hermiona i Bulstrode wymieniły niepewne spojrzenia.
- Dzięki za uratowanie mi życia - niepewnie zaczęła Hermiona.
- Nie zrobiłam tego celowo. - Millicenca lekko się uśmiechnęła. - Zobaczyłam spadającą osobę i odruchowo ją złapałam. Taki nawyk, serio. - Spojrzała na gargulca. McGonagall nie jest zła, co nie? Nigdy nie widziałam, żeby przydzieliła Slytherinowi tyle punktów.
- Wiesz, teraz jest dyrektorem - zauważyła Hermiona. - Możesz trochę faworyzować swój dom, kiedy jesteś opiekunem, każdy tak robi, ale dyrektor powinien zostać bezstronny.
Ślizgonka prychnęła.
- Tak jak Dumbledore był bezstronny. Wywyższał Gryfonów, kiedy tylko się dało.
- No tak... - Skrzywiła się. - Właściwie to nie był bezstronny. Nawet my, Gryfoni, to zauważyliśmy i trochę się o to złościliśmy.
Millicenta spojrzała na nią sceptycznie.
- Jasne. Na przykład kto?
- Choćby Percy Weasley.
Bulstrode zamyśliła się, twarz jej złagodniała.
- Jak na Gryfona, to nie był taki zły. Zawsze grzeczny i nie pozwalał pomiatać pierwszakami.
Hermiona skinęła.
- Zawsze go lubiłam. Poważnie traktował pozycję Prefekta - mam na myśli odpowiedzialność. Nie tylko za Gryfonów, ale za wszystkich młodszych uczniów.
- Taa, miał rację. Nawet prowadził patrole w lochach, czym nie przejmowała się większość Gryfonów. - Bulstrode wzruszyła ramionami. - Ale McGonagall chyba nie poprawiła się na starość. Jeszcze raz wysyłać cię do skrzydła?
- Podejrzewam, że i tak musiałabym to zrobić. Szczerze mówiąc, wszyscy zdają się myśleć, że jestem delikatna jak skorupka jajka - za każdym razem kiedy zostanę zaskoczona lub się uderzę, prowadzą mnie do skrzydła. - Spojrzała na brzuch. - Dziecko i tak pewnie nie zauważyło więcej poza szarpnięciem. Jest dobrze chronione w środku mnie.
Bulstrode skinęła głową z aprobatą.
- Ciąża nie sprawia, że jesteś krucha, tylko łatwiej się przewracasz. Moja ciotka Gwen miała pięcioraczki i robiła te same rzeczy co zwykle, dopóki się nie urodziły.
Hermiona poczuła przez chwilę prawdziwy szacunek do ciotki Gwen, która wyraźnie była dość ciężka - choć gdyby była podobnej budowy co Millie, dzięki takiej wysokości ciała i szerokości miednicy dziecko miało o wiele lepsze warunki do wydostania się na świat niż u Hermiony.
- Wow.
- Taak. - Ślizgonka wyglądała na zadowoloną z siebie. - Baw się dobrze, wciągając się po tych wszystkich schodach - powiedziała i wspięła się na schody znacznie szybciej niż pozwalał Hermionie jej stan.
- Krowa - wymamrotała bez odrobiny ciepła w głosie i wyruszyła w długą wędrówkę do skrzydła szpitalnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz