sobota, 2 czerwca 2012

Rozdział 15: Szkolna polityka

Pansy Parkinson nie była głupia. Oczywiście, jako dziecko nie grzeszyła subtelnością… otrzymywała dużo komplementów – młoda i odpowiednio niewinna. Zmieniła się.
            Profesor Snape zasugerował bardzo interesujący pomysł odnośnie przejęcia władzy w Slytherinie. Nie było żadnego powodu, dla którego chłopcy nie powierzyliby jej liderowania, dziewczyny również… a Vince będzie zadowolony, jeśli zaproponuje mu bycie jej prawą ręką. Wiedział, że potrzebuje kogoś, kto pokierowałby jego życiem, skoro on i Draco już nie rozmawiają.
            Jednak nie był użyteczny jako szpieg. Do tego zatrudniła Teodora Notta. Teo był starym przyjacielem i nawet jeśli teraz nie wykazywał się w walkach – uszkodził sobie jakieś połączenia nerwowe podczas wojny, bardzo to przeżył – wciąż był sprytny, podstępny i trudno go było zauważyć. Zawsze szczęśliwy, zdolny do zrobienia czegoś z tradycyjnych rzeczy, aby poniżyć Gryfonów, nawet jeśli nie mógłby już dłużej utrzymać bezpośredniej konfrontacji.
            Pansy nienawidziła Gryffindoru od zawsze, ale wojna odrobinę zniosła tę niechęć. Oni zrujnowali wszystko. Z trudem wróciła reszta uczniów – Slytherin, Hufflepuff i Ravenclaw poniosły duże straty, podczas gdy Gryfoni poradzili sobie nawet bez pojedynczych ofiar, nie licząc byłych uczniów. Spinnet została uduszona, prawda? Jedna zasmarkana dziewucha ze starej Drużyny Quidditcha Gryfonów. Mogli sobie wygrać wojnę, ale profesor Snape powiedział, że ona może pogodzić się z tymczasową porażką. W międzyczasie miała skupić się na tym, by ten cholerny Puchar Domów choć raz, zanim opuści Hogwart, im odebrać. Niech wygrają go nawet Puchoni albo Krukoni… byleby tylko nie był ponownie w rękach Gryfonów.
            – A więc? – Rozejrzała się po słuchających. Mieli dla siebie cały zimny korytarz. Mało kto wiedział, jak rozległe są lochy Ślizgonów. Były to przydatne, miłe miejsca do tajnych rozmów.
            – Nadal nie wiem, kto próbuje zabić Pottera – rzekł cicho Teo. Znów schudł i Pansy zapamiętała, by przypomnieć Vince’owi, żeby nakłonił go do jedzenia. – Gdyby ktoś… może to być znowu jakiś spisek Gryfonów. Do tej pory ataki nie były szczególnie ukierunkowane.
            – Nie mam pojęcia, ale chciałabym wiedzieć, kto za tym stoi – powiedziała Pansy z zamyśleniem. – To nie podobne do żadnego z nas, chyba że któryś młodszy… starsi uczniowie znają lepsze zaklęcia i trucizny niż oni.
– Może Puchoni. Diggory, Abbott i Macmillan nie kumplują się z Potterem, raczej są wrogo nastawieni, mimo że poprowadził ich do zwycięstwa. Myślę, że domyślili się, że Gryfki widziały w nich jedynie ofiary. – Teo wzdrygnął się. –  Poza tym są cierpliwi i nie rzucają zaklęć tak, żeby poszło na nas.
– Albo mogą najpierw po cichu odciągnąć kilkoro przyjaciół Pottera, aby poczuł to, co czuli oni. – Pansy przytaknęła. Nie mieli żadnej pewności, że było właśnie tak, ale dobrze brzmiało w teorii i, póki co, musiało wystarczyć. – Co wiemy w drugiej sprawie?
– Nikt nic nie wie. Nawet nauczyciele. Użyłem Uszu Dalekiego Zasięgu w oknie pokoju nauczycieli. – Teo potrząsnął głową. – Granger (nieźle) trzyma język za zębami... z tego, co słyszałem, to nawet Potter i Weasleyowie nie wiedzą, kto jest ojcem.
Pansy się skrzywiła.
– Cholera. Im mocniej utrzymuje to w tajemnicy, tym bardziej możliwe, że to jakiś mocny materiał na szantaż. Jeśli wstydzi się powiedzieć Potty’emu i Łasicowi…
– Myślisz, że przespała się z Flitwickiem? – spytał Teo, wzdrygając się. – Zawsze ich do siebie ciągnęło, ale ona raczej prędzej by umarła, niż przyznała, że to prawda.
– Racja. Co za obrzydliwe myśli. – Pansy ściągnęła brwi, otulając się ciaśniej płaszczem i opierając o ścianę. – To nie ma sensu. Od początku: molowi książkowemu Granger udało się zaliczyć kogoś, kto nie jest Weasleyem… myślicie, że kłamała?
Teo zaprzeczył.
– Nie, Padma Patil mówiła, że Granger od samego początku mocno za tym obstaje. Mówiła też, że Parvati jej powiedziała, jakby Granger czuła ulgę po tym, jak już nie jest z Weasleyem. Nie zamartwiała się nawet, kiedy więcej czasu poświęcał Brown zamiast niej.
– Hmm, no nie wiem. Więc skoro zdołała dostać się do czyjegoś łóżka, dlaczego nie została z nim? Warzyła podstawowe eliksiry już na pierwszym czy drugim roku… a jeśli nawet nie potrafiła, nie były trudne do zdobycia, jeśli nie chciała dziecka. Dlaczego zepsuła sobie rok owutemów dzieckiem? Zrozumiałabym, gdyby to była dziewczyna Weasleyów – oni wszyscy mnożyli się jak króliki. Ale podejrzewałam, że Granger wolałaby umrzeć, niż nie dostać W ze wszystkich przedmiotów.
 – Może moralność nie pozwoliła użyć jej tych eliksirów – wtrącił Teo, trochę sztywno. Prawdopodobnie on tak sądził… mnóstwo starych rodzin miało podobne zdanie na ten temat. Dzięki temu stare rodziny często tylko zdołały utrzymać jedno albo dwójkę zdrowych dzieci w pokoleniu, myślała Pansy.
– Nie wyglądała na taką. Nie jest sentymentalna. – Pansy zmarszczyła brwi. – Brown, Weasley… oni – jasne, ale Granger?
– Jakbyś nie zauważyła, różnią się charakterami. Ale jeśli chcesz do niej dotrzeć, będziesz miała więcej szczęścia, spychając ją ze schodów.
Pansy prychnęła.
– Skoro chcesz spróbować mnie przechytrzyć, Teo, wymyśl coś innego, bo stać cię na więcej niż takie prymitywne zachowania.
Uśmiechnął się. Wiedział, jak stare rodziny – zwłaszcza czystokrwiści – pragnęli zdrowego potomstwa. Przypadkowo zabijając Gryfona, mógł raczej zyskać jej uznanie u innych Ślizgonów, lecz zabijając nienarodzone dziecko, naraziłby się tylko na problemy z strony całego świata. Mugolak czy nie, każdy czarodziej miał swoją wartość.
– Tylko sprawdzam, czy nie działam z kimś, kto nie myśli przyszłościowo, Pansy.
– Może i jej nienawidzę – a uwierzcie mi, tak jest – ale nie pozwolę jej zniszczyć mojej reputacji. – Zastanowiła się przez chwilę, po czym dodała: – Poza tym zepchnięcie jej ze schodów nie byłoby zbyt miłe.
*
– Hermiono? – Ktoś cicho zapukał do drzwi. – Jesteś?
– Dilly otworzy drzwi! – Skrzatka zapiszczała z entuzjazmem, rzucając Hermionie spojrzenie „Masz się nie ruszać”. Popędziła w stronę drzwi, otworzyła je i stanęła naprzeciwko Justina Finch-Fletchleya. – Czy panienka życzy sobie herbaty dla swojego gościa?
– Tak, proszę. – Uśmiechnęła się do Justina. Była jeszcze jedna dobra rzecz wynikająca z posiadania własnego pokoju. Mogła zapraszać również osoby z poza Gryffindoru. – Wybacz mi, że nie wstanę, ale pilnuję mnie przez godzinę po kolacji i nie mogę nawet tknąć mojej pracy domowej. Pani Pomfrey kazała Dilly się upewnić, że tak na pewno będzie. Mam się powstrzymywać od wszelkiego wysiłku, nawet chodzenia po pokoju. Sądzę, że mogę stracić mój Przywilej Niekończącego Się Otrzymywania Świeżej Herbaty.
– Rozumiem. – Uśmiechnął się, kiedy nakazała mu, by usiadł. – Chyba fajnie jest mieć własny pokój… i swojego domowego skrzata.
– Dilly rządzi się mną zadziwiająco łatwo – wyznała ze śmiechem. – Zaczęła wyrywać mi książki z rąk, jeśli za późno wzięłam się do czytania. Chyba pani Pomfrey i profesor McGonagall używają jej jako tajnej broni w swojej akcji, żebym zadbała o siebie, a nie o dobre wyniki na owutemach.
– Wiesz, dziecko jest ważniejsze. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam… mogę przyjść kiedy indziej.
– Nie, coś ty. Mam jeszcze jakieś pół godziny, odpoczynku od nauki. Zapewniam cię, że rozmowa z kimś jest znacznie ciekawsza niż szydełkowanie. – Odłożyła igły. – Mógłbyś powiedzieć, co to może być?
Justin przyjrzał się uważnie, przechylając głowę lekko w bok.
– Mały sweterek?
– Robię postępy – powiedziała wyraźnie szczęśliwsza. – Jest trochę większy niż planowałam, ale przynajmniej ma kształt sweterka. Dziecko i tak do niego kiedyś dorośnie.
– Na pewno. – Przytaknął, blizna na jego policzku nadawała mu piracki wygląd. Zastanawiała się, jak wyjaśnił rodzinie pochodzenie tej i wielu innych. – A jak się czujesz? Masz jeszcze żylaki?
– Całe szczęście, że są na to eliksiry. – Uniosła brwi ze zdziwienia. – A ty skąd o tym wiesz?
Zaśmiał się.
– Mam malutką siostrzenicę i siostra się na nie skarżyła. Zdradziła więcej szczegółów niż chciałem słuchać.
– Acha. – Przytaknęła. Dilly przyniosła tacę z herbatą i Hermiona pozwoliła jej ich obsłużyć. Nalała naparu do filiżanek, zaoferowała mleko, cukier, o który poprosili i ciasteczka, z których zrezygnowali. – Przyszedłeś porozmawiać o czymś konkretnym czy tylko chciałeś spytać mnie o żylaki?
– I to, i to. – Upił łyk. – Po ataku w Święta martwiliśmy się o ciebie. Jako reprezentant Prefektów Naczelnych przyszedłem ci powiedzieć, że masz wsparcie i troskę wszystkich Prefektów, nawet Slytherinu, choć Pansy nie wyglądała na zadowoloną.
– I tak powinno być. Nienawidzi mnie – i to nie tylko dlatego, że jestem Gryfonką. – Hermiona zmarszczyła brwi nad szydełkiem. Czyżby za dużo razy objechała na około ten rękaw? – Dziękuję, Justinie. To wiele dla mnie znaczy. I gratuluję odznaki Prefekta…Chyba wcześniej zapomniałam ci pogratulować.
– Najwyraźniej tak, ale nic nie szkodzi. Po walce tym wszystkim z wami – włączając to, kiedy obudziłem się i zobaczyłem ciebie i profesora Snape’a trzymającego mnie wykrwawiającego się na śmierć, czułbym się naprawdę niezręcznie, oczekując odznaki.
– Zapomniałeś wspomnieć o entuzjastycznym pocałunku, kiedy powstrzymałeś Macnaira przed ścięciem mi głowy – przypomniała Hermiona, dotykając blizny na swojej szczęce i uśmiechając się do niego. – Jestem ci naprawdę bardzo wdzięczna.
– To właśnie ja. – Nagle się uśmiechnął. – Jeśli wyrażałbym jakiekolwiek zainteresowanie kobietami, na pewno spróbowałbym prześladować je pocałunkami. Było bardzo miło.
Hermiona poróżowiała.
– Tak… ee… dziękuję. Pochlebiam sobie, że nie wybiłam ci zębów ani nic.
– Byłem pod wrażeniem. – Justin wzruszył ramionami i napił się herbaty. – Niezależnie od oficjalnych widomości chciałem z tobą porozmawiać, jak mugolak z mugolakiem.
– Jasne. O czym?
– O byciu mugolakiem. – Potrząsnął głową, przeciągając palcem wzdłuż blizny ciągnącej się od skroni aż do kącika ust. – Jak powiedziałaś rodzicom o wojnie?
– Dużo kłamałam i uniknęłam powrotu do domu. Ciągle nie wiedzą, jak było niebezpiecznie – utrzymanie ich z dala od czarodziejów oznaczało odmówienie prenumeraty Proroka Codziennego. Wiedzą, że były jakieś zamieszki, ale..
– Jakieś zamieszki. Jedenaście dni coraz to groźniejszych walk i trzy dni otwartej wojny – rzekł cierpko. – Były i większe, i mniejsze. Oczywiście musiałem długo tłumaczyć się z tych blizn. Na szczęście oberwanie gradem potłuczonego szkła z różdżki pozostawia blizny podobne do takich, jakbym rzucił się przez szybę. Moi rodzice byli zdenerwowani, ale przygoda ze szkłem brzmiała tak normalnie w porównaniu z niektórymi rzeczami, które robiłem przez ostatnie siedem lat, że nie bardzo zwrócili na to uwagę.
– Rozumiem ich postępowanie. – Smutny uśmiech zagościł na jej twarzy. – Moi rodzice zareagowali podobnie jak ja, a tata wyraził to, świętując zwycięstwo w jakiejś kawiarni. Byli tak szczęśliwi, że przeżyłam i zaszłam w ciążę, że nie denerwowali się zbytnio.
– A ja rozumiem ich postępowanie. W końcu mogło być znacznie gorzej. – Justin oparł się o krzesło. – Wojna – lub pijackie awantury wśród Szkotów, jak wyjaśniłem reszcie rodziny – nie jest tak groźna, gdy jesteśmy w szkole. Wiesz, uczęszczanie do szkoły z internatem jest… proste do wyjaśnienia. Ale co będzie za rok? Nie ma czarodziejskich uniwersytetów, a nie ma mowy, żebym teraz poszedł do mugolskiego. Dość łatwo będę mógł znaleźć pracę w świecie czarodziejów, ale… – Wzruszył ramionami. – Moi rodzice i siostra wiedzą, kim jestem, lecz nie możemy ujawnić tego przed resztą rodziny. Nie wspominając o kilkorgu przyjaciołach sprzed czasów, kiedy dostałem list. Co mam im powiedzieć, kiedy spytają się, co robię? Że wymachuję różdżką dla dobra świata?
Hermiona skrzywiła się.
– To nie będzie proste.
– Proste, to za mało powiedziane. Dobrze przemyślałem to, żeby rodzice mówili wszystkim, że uciekłem i dołączyłem do jakiejś sekty. Przynajmniej wyjaśnili moją nieobecność w ich życiu. – Justin potarł w zamyśleniu czoło i westchnął. – Kocham moją rodzinę. Tęsknię za nimi. Tylko… nie wiem, co mam im powiedzieć.
– Chciałabym ci pomóc. To tak jak z moimi rodzicami, po śmierci babci… dla nich to było prostsze. Przed przyjściem do Hogwartu nie miałam w ogóle przyjaciół. – Wzruszyła ramionami. – Rodzice planowali mówić ludziom, że posłali mnie do szkoły w Europie. Oczywiście skutkuje to lepiej, kiedy twoja rodzina i przyjaciele nie skoczą do Europy na kawę, bo mają taki kaprys.
Honorowy Justin Finch-Fletchley, potomek starej i bogatej linii właścicieli ziemskich, zaczerwienił się i uśmiechnął nieśmiało.
– To prawda. No i co mam teraz powiedzieć ludziom?
– Mam dziecko i biorę rok wolnego od szkoły, by to wszystko przemyśleć.  Póki to się nie skończy, będziemy mogli wrócić z nowym planem. – Hermiona spojrzała na niego z zamyśleniem. – Ale rozważając twoją pozycję, też mógłbyś tak zrobić. Powiedzieć wszystkim, że chcesz wziąć rok wolego. Mógłbyś podróżować… poznać czarodziejskie społeczeństwo, może spotkasz jakiegoś miłego pana.

To jest myśl. – Justin przytaknął powoli. – Bardzo lubię podróżować. Może zrobiłbym i to, i to? Gdybym zdobył posadę w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, to może…

– Zadziała. Dałbyś ludziom trochę czasu, by zobaczyć ich reakcję. A praca w bliżej nieokreślonym-ale-ważnym oddziale Ministerstwa prawdopodobnie da wystarczająco dobre wyjaśnienie na dłuższy czas.
– Być może. Dziękuję. – Uśmiechnął się do niej. – To takie… trudne. Próbować żyć w dwóch światach jednocześnie.
– Wiem. Uwierz mi, że wiem. – Oddała uśmiech. – Ale ty przynajmniej nigdy nie będziesz musiał wyjaśniać, dlaczego twoje dziecko porusza się na zdjęciach.
*
            – Myślę, że zostaliśmy zaskoczeni przez Malfoya i Sami-Wiecie… Voldemorta – powiedział Ron, garbiąc się przy stole z miną głębokiego przygnębienia. – Oni zawsze byli bardzo pomocni w pozostawianiu śladów i w ogóle.
            – Nie można było wyczuć trucizny w motylach? – spytała po raz trzeci Ginny. – Profesor Lupin nie wie nic więcej?
– Tylko tyle, ile powiedziała mu Hermiona – odpowiedział cierpliwie Harry. – To mógłby być tylko ktoś od trzeciego roku wzwyż. Albo jakiś bystry drugoroczny.
– Nie ma mowy, że się dowiemy w prosty sposób, bo kim-by-nie-byli są za młody, żeby posiadać taką wiedzę albo chcą, żebyśmy myśleli, że są za młodzi – zgodziła się Hermiona, przewracając swoje notatki z eliksirów. Postanowiła napisać je staranniej, skoro profesor Snape będzie je przeglądał, i spróbować wziąć pod uwagę informacje dodatkowe i przypisy, które zapisała wcześniej.
– Ale to się wiąże ze Ślizgonami, prawda? – Ron wychylił się do przodu. – Wiecie, kto jeszcze chciałby śmierci Harry’ego?
– Zgadzam się – stwierdził Harry, marszcząc brwi. – Malfoy może być sobie zreformowany… przestań się wykrzywiać, Ron, muszę przyznać, że pozbycie się własnej ręki było dość rozstrzygające, ale nie znaczy, że wszyscy inni też tacy są.  Crabbe, na przykład… to jest na jego poziomie intelektualnym.
– Prawda. – Przytaknęła Ginny. – Crabbe nie jest bystry, ale jest zdolny do czegoś takiego.
– To nie może być sprawka Crabbe’a – zaprzeczyła Hermiona. Wszyscy na nią spojrzeli, a ona tylko przewróciła oczami. – No wiecie… motylki? Proszę was.
– Racja, Hermiono, to trochę do niego nie pasuje. – Ron bezmyślnie obgryzał paznokieć. – A Pansy? Ona lubi wszystkie dziewczyńskie rzeczy…
Dalsze domysły nastąpiły tylko w kręgu pozostałej trójki, podczas gdy Hermiona skoncentrowała się na dalszej pracy. W końcu zdecydowano, że Pansy, Daphne i Blaise Zabini („Zawsze uważałem, że on trochę przypomina jakąś panienkę, co nie, Harry?”) są głównymi podejrzanymi. Millicenta Bulstrode, to było już powszechnie przyjęte, jako pierwsza chciałaby zniknięcia Hermiony, a w każdym razie po prostu wyrzucenia jej przez okno.
Hermiona słuchała ich z odrobinę zmarszczonym czołem. Automatycznie założyli, że to na pewno wina Ślizgonów. Zazwyczaj tak było, ale teraz nad tym myślała. Chociaż Draco był szczery, to w całej szkole zakładano z góry, że Ślizgoni maczali w tym palce. Wiedziała z wieloletniego doświadczenia, że nie ma sensu przerywać Harry’emu i Ronowi, kiedy byli tak nakręceni w oczernianiu przeciwnika.
Co za szczęście, że potrafi ich zrozumieć, kiedy tylko trochę się uspokoją.
*
            – Severusie? Mogę na słówko?
            Właśnie dlatego omijał szerokim łukiem pokój nauczycielski. Ludzie domagali się rozmawiania z nim. Niektórzy, jak Pomona i Filius, czasami byli interesujący. Inni czasami zabawni (Hooch) albo śmiertelnie nudni (Sinistra). Ale oni wszyscy wyglądali, jakby chcieli rozmawiać cały czas. A teraz Lupin wrócił i Severus nawet nie mógł pozostać sam przez chwilę, żeby wypić herbatę i poczytać w spokoju „Przegląd Alchemiczny”.
– Jeśli musisz – odpowiedział, nie zamykając magazynu ani w żaden inny sposób nie zwracając na Lupina całej swojej uwagi. – O co chodzi?
– Chciałem ci podziękować za pomoc Hermionie – rzekł delikatnym głosem w swoim zwykłym i niepewnym wstępie. Mężczyzna przyszedł przeprosić i to właśnie go irytowało… tym bardziej, gdy wiadomo, że łagodne oblicze tylko maskuje ukrytą w środku bestię. – To bardzo miło z twojej strony, poświęcać swój wolny czas.
– Gdyby właściwie opanowała podstawy obrony, nie musiałbym – rzucił ostro. – Albo gyby nie spędziła ostatnich sześciu lat na niedbałej nauce i zamiłowaniu do swoich przyjaciół-idiotów.
Lupin skrzywił się.
– Harry mówił, że Hermiona poświęcała wiele swojego wolnego czasu na naukę obrony – odpowiedział wciąż łagodnym głosem. – Jestem pewien, że docenia te dodatkowe lekcje.
– Zdaje się to robić. – Severus spojrzał na niego z dezaprobatą. – Ufam, że nie robisz jej  zbyt wiele ustępstw na lekcjach ze względu na jej… stan. Może nie być taka zwinna jak wcześniej, ale nic się nie stało z jej umysłem i różdżką w ręku.
– Pani Pomfrey ostrzegała nas, żebyśmy jej za bardzo nie przemęczali – zaoponował Lupin. Pewnie dziewczyna siedzi na wszystkich lekcjach i od czasu do czasu rzuci jakieś zaklęcie albo dwa. – Ale robi wszystko poprawnie.
– To oczywiste. – Severus spojrzał na trzymaną w rękach gazetę, po czym spojrzał na Lupina. – Czy to wszystko?
– Hm, tak. – Ramiona trochę mu opadły. – Dobrze, że ma twoją pomoc, biorąc pod uwagę twoją niechęć w stosunku do jej przyjaciół i domu.
Severus prychnął, a wilkołak w końcu odszedł. Mieszając z roztargnieniem herbatę, patrzył bezmyślnie w gazetę. Jego pomoc dobra dla niej. Prychnął ponownie. Wilkołak nie wydaje się myśleć o tym, co było dobre dla niego, gdyby wiedział, że Severus tknął swoimi nieczystymi, tłustymi łapami Hermionę. Nieważne, że wina nie leży po jego stronie. Zakon znowu przyczepiłby się do niego, gdyby się o tym dowiedzieli, a Lupin jako pierwszy skoczyłby mu do gardła.
Uśmiechnął się, gdy tylko to sobie wyobraził… oburzenie na wiadomość, że słodka i mała Hermiona nosi w sobie dziecko Tego Wstrętnego Nietoperza, bezsilna furia jej przyjaciół, kiedy zorientują się, że była jego. A ona broniłaby go, zawstydzona swoim czynem, ponieważ miała swoją przyzwoitość, by pozwolić na to swojemu sumieniu.
Takich przyjemności jak eksplozja, która mogłaby po tym nastąpić, nie życzyłby jej dziecku. Lepiej być osieroconym bękartem niż wiedzieć, że jest się bękartem Severusa Snape’a. A dziecko może nawet nie być sierotą. Nawet jeśli Draco jej nie poślubi, kobieta, która może urodzić zdrowe dziecko, była cenna, nawet jeśli większość czarodziejów nie myślałoby o tym w ten sposób.
To nie byłoby jedyną atrakcją. Upnie włosy na ich następną lekcję, a on zostanie uderzony na nowo tym, jak perfekcyjnie i doskonale to zrobiła. Mnóstwo jej klasowych kolegów ciągle jest niepewnych, nie wyglądają na dojrzałych. Nawet z tą ciążą sprawiającą, że jej ruchy są wolniejsze i niezdarne, Hermiona miała idealnie wymodelowaną i perfekcyjnie proporcjonalną sylwetkę. Znalazł więcej niż jeden pretekst na to, żeby spędzić z nią czas i podziwiać jej smukłą szyję oraz pełne gracji ruchy rąk nad szachownicą.
I och, wyraz twarzy Lupina, gdyby dowiedział się, że Smarkerus podziwia piękną uczennicę, byłby tak dobry, że aż warty poświęcenia swojego wolnego czasu…!
*
            Nigdy tak naprawdę nie miała okazji spędzić tyle czasu na podziwianiu jego dłoni. Teraz, patrząc jak przeszedł przez błędy, które zrobiła, ruszając pionami po szachownicy, nie pomagało jej obserwowanie. Szczupłe dłonie, pokryte niewyraźnymi bliznami pochodzącymi od warzenia eliksirów, z długimi palcami i lekko wypukłymi kostkami. W przerwach między ruchami była tak nimi zafascynowana, że nie uważała na to, co robi, i musiała w końcu za to zapłacić.
– Szach mat.
– Znowu? – Spojrzała na planszę i zasłoniła oczy. – No nie, podejrzewałam, że zrobi pan ten ruch, ale nie zauważyłam tego.
– Najwyraźniej nie. – Zebrał rozrzucone piony – proste, pozbawione twarzy, nieruchome kawałki drewna. Miał rację… znacznie prościej się gra, kiedy pionki nie mogły wyrazić protestu lub patrzeć na nią z niezadowoloną miną. – W końcu udało ci się utrzymać wzrok na szachownicy albo na przeciwniku przez całą partię. To postęp.
– Tak jest. Nie drgnęłam ani razu. – Głównie dlatego, że jej myśli zajmowały jego dłonie, ale jednak. – Powinniśmy zagrać jeszcze raz?
– Myślę, że dwie partie wystarczą na dzisiaj. – Nigdy wcześniej nie wspomniał o tym poza pierwszą lekcją, ale wciąż martwił się o jej samopoczucie. – Możesz zrobić sobie herbaty, kiedy ja będę przeglądał twoje badania.
Właśnie wypiła filiżankę herbaty i to było błędem. Próbowała ignorować podniesione ciśnienie w pęcherzu moczowym, kiedy wstawała. Przez jej twarz przeszedł grymas.
– Ee…proszę pana, przepraszam na chwilkę.
– Co się… och. – Spojrzał na nią nieswojo. – Oczywiście.
Do tej pory udało jej się uniknąć tej konieczności. Teraz mocno się zarumieniła.
– Czy tutaj… ee… jest gdzieś bliżej niż na pierwszym piętrze? – Stopnie były niewygodne, nawet kiedy jej pęcherz był pusty.
– Nie. – Przyglądał się jej aż do drzwi, aż westchnął ze zniecierpliwieniem. – Jeśli będziesz poruszała się tak szybko, jak teraz, to nie dotrzesz tam przed porą snu.
– Nic nie poradę – odpowiedziała, zaciskając zęby. Teraz naprawdę musiała odejść. – Idę najszybciej, jak mogę.
– W wyższych celach – wymamrotał i podszedł do niej. – Tędy. – Poprowadził ją w dół monotonnego korytarza i zatrzymał naprzeciwko wspornika wyglądającego jakby ściana lochów została oświetlona przez drewniane pochodnie. – Snape.
            Obok wspornika pojawiły się drzwi. Otworzyły się. Hermiona spojrzała na niego. Czy przyprowadził ją tam, gdzie ona myśli, że ją przyprowadził?
            – Nie mamy całej nocy, panno Granger – powiedział lodowatym głosem i przepuścił ją przodem. Byli właśnie tam, gdzie się domyślała – zaprowadził ją do swoich prywatnych kwater. Stanęła w małym pokoiku, który był prawdopodobnie średniej wielkości, gdyby nie rzędy półek na książki. Na jednej ze ścian znajdował się kominek, naprzeciwko niego biurko, a drugie drzwi obok niego. Przeprowadził ją przez pomieszczenie, aż znalazła się w jego sypialni.
Dobry Boże. Jego sypialnia. W Hogwarcie nie było dziewczyny, która sobie jej nie wyobrażała.
            To był trochę rozczarowujący widok… normalne, hogwarckie łóżko z kolumienkami i zielono-niebieskimi zasłonami, kilka wysłużonych dywaników oraz zwykłe meble do sypialni. Żadnych luster, a jedyną dekoracją był mały krajobraz wiszący na ścianie.
– Już się napatrzyłaś? – Brzmiał na bardzo poirytowanego i wyglądał na zażenowanego. Hermiona wyjąkała coś niewyraźnie, kiedy wskazał jej trzecie, mniejsze drzwi. – Tam. Tylko się pospiesz.
– Postaram się. – Przecięła sypialnię i znalazła się w błogiej oazie łazienki. Która była mała, tak przy okazji. Udało się sprawić wrażenie trochę zabałaganionej, ale była całkowicie czysta. I miała toaletę, a to było teraz najważniejsze.
Podczas mycia rąk rozejrzała się wokół. Znajdowała się w bardzo męskiej łazience… jedna podstarzała szczotka do włosów, kilka nieoznaczonych butelek i to wszystko. Nie miała na tyle odwagi, by dotknąć jego ręcznika, by osuszyć ręce, więc wytarła je o szaty. Wychodząc z łazienki, posłała mu mały uśmiech.
– Dziękuję.
– W tych okolicznościach… – Oddalił się, nie patrząc na jej brzuch. – Do toalety na pierwszym piętrze jest trochę daleko.
– Zgadzam się – odparła żarliwie. Nie często musiała przebyć tak długą drogę z zaciśniętymi kolanami. – Jestem panu ogromnie wdzięczna.
W odpowiedzi tylko przytaknął. Hermiona bawiła się skrajem szaty. To było… dziwne, stać tutaj, w jego sypialni, zastanawiając się, co powiedzieć. Odczuła ulgę, usłyszawszy miaukniecie. Akilah rozciągnęła się na czymś, co niewątpliwie było poduszką Snape’a i podeszła na skraj łóżka, domagając się uwagi.
 – Witaj, piękna – powiedziała Hermiona, drapiąc ją za uszami. Kugucharzyca zamruczała i poklepała miękką łapą brzuch dziewczyny. Krzywuś miał tendencję do ignorowania coraz bardziej oczywistego dziecka, ale Akilah wyglądała na zafascynowaną. – Przykro mi, maluszek nie odkopie… teraz śpi. – Akilah potrąciła nosem jej brzuch, wyraźnie licząc na odpowiedź, kiedy Hermiona ponownie zaczęła drapać ją za uszami.
– Skąd wiesz, że dziecko śpi? – Podniosła głowę i zobaczyła Snape’a robiącego identyczną minę jak Krzywołap w obecności ryb – z jego twarzy bił najczystszy zachwyt.
– Cóż, nie wiem tego naprawdę. – Poklepała się delikatnie po brzuchu drugą ręką. – Ale nie czuję go w ogóle i zakładam, że on lub ona sobie śpi.
– Rozumiem. – Moment minął i Severus odwrócił wzrok. – Co do twoich badań: skrupulatne, ale pozbawione wyobraźni. Czekamy, panno Granger.
*
Rito,
mam dla ciebie historię. Obiecuję, że będziesz szczęśliwsza niż na Turnieju Trójmagicznym. Proszę, skontaktuj się ze mną jak najszybciej.
Z poważaniem, etc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz