czwartek, 31 maja 2012

Rozdział 12: Koszmar


     Severus nie od razu zauważył motyli. Patrzył w dół, próbując schować do kieszeni ogon Akilah, żeby móc opuścić Wielką Salę ze świadomością, że nikt – poza Aurorą – jej nie widział. Kiedy chciała wyjść z kryjówki, sycząc, przez kilka sekund był zbyt zajęty nią, by spojrzeć w górę. Gdy to zrobił, motyle zaczęły się już dzielić na kolory domów.
     Był na nogach przed tym, jak Potter wylądował na posadzce na plecach. Różdżka znalazła się w jego dłoni chwilę później, ale która z niewyraźnych czerwonych plam była celem? Gdzie… Hermiona wyciągnęła swoją różdżkę, a coś złotego zalśniło pomiędzy nią a nim.
     – Incend… – powiedziała, unosząc rękę… i wtedy jej oczy otworzyły się szeroko, a z ust wydobył się przeraźliwy krzyk.
Każda trzepocząca skrzydłami kolorowa plama stanęła w płomieniach. Zignorował je. Nie był pewien, jak dokładnie udało mu się wydostać zza stołu, ale biegł już, kiedy upadała, bezwładnie jak lalka, zmieniając się w stos czarnych szat i kręconych włosów. Uczniowie zaczęli tłoczyć się wokół niej, zanim zdołał tam dotrzeć. Przepchnął się przez tłum i klęknął przy niej.
     Oczy Hermiony były otwarte i nieruchome, a twarz zastygła w wyrazie przerażenia. Niemniej, oddychała i nie było żadnych innych sygnałów urazu ciała.
     - Co się stało?
     - Złoty motyl usiadł jej na ręce. – Osobą, która uklękła po jej drugiej stronie, był Harry Potter. Podniósł jedną z jej małych, bezwładnych dłoni i obrócił, pokazując małe oparzenie. – Kiedy to jej dotknęło, zesztywniała i krzyknęła. Czy był otruty jak szal?
     - Wątpię. – Po raz drugi rozmawiali normalnie. I ponownie przez Hermionę oraz kryzys. Czy cuda nigdy się nie skończą? – Podnieś jej różdżkę. Ktoś może na nią nadepnąć, jeśli zostanie na podłodze.
     Chłopiec wykonał jego polecenie, nawet nie pozwalając sobie na pełne odrazy spojrzenie. Czy rzeczywiście mógł dojrzewać?
     - Więc to jakaś klątwa?
     Severus dotknął czubkiem różdżki miejsca tuż nad jej sercem, mamrocząc skomplikowaną inkantację. Po chwili dostał informację o rodzaju jej schorzenia.
     - Klątwa. Natychmiast musi znaleźć się w skrzydle szpitalnym.
     Potter przytaknął, kiedy Minerwa McGonagall pojawiła się przed nim. Jej twarz była wykrzywiona w bólu.
     - Pobiegnę przodem i powiem pani Pomfrey, że do niej idziemy.
     Przeniesienie Hermiony do skrzydła szpitalnego pochłonęło wiele cennych minut i zanim dotarli do celu, Severus nie był w nastroju, w którym mógłby znieść podniecenie i ciągłe pytania przyjaciół dziewczyny i nauczycieli.
     - Zamknijcie się!
     Zapadła cisza, a wszyscy – od Minerwy przez Poppy aż do Ronalda Weasleya – spojrzeli na niego karcąco.
     - Nocna Obawa nie jest szczególnie złożoną klątwą – wyjaśnił szorstko. – Panna Granger znajduje się obecnie w swoim najgorszym koszmarze i pozostanie w nim, jeśli czar nie zostanie złamany, póki nie umrze z odwodnienia. Ona…
     - Możesz jej pomóc, Severusie? – spytała Minerwa, patrząc na bezwładne ciało.
     - Mogę. Nie jest trudno pokonać tę klątwę, niemniej będę potrzebował do tego absolutnej ciszy. Poppy, wyprowadź stąd wszystkich, zaciągnij zasłony wokół łóżka i nie rób nic więcej oprócz pilnowania, żeby nikt mi nie przeszkodził, jeśli cenisz sobie dalsze zdrowie psychiczne panny Granger.
     - Ale my chcemy…
     - Pana przyjaciółka cierpi, zmagając się ze swoimi najgorszymi lękami, panie Weasley, i nie przestanie, póki stąd nie wyjdziecie.
     Potter już drugi raz w ciągu ostatnich dwudziestu minut okazał się rozsądniejszy, niż na to wyglądał, zaciągając ze sobą dwójkę Weasleyów do wyjścia. Chwilę później zasłony zostały zasunięte i mógł rzucić zaklęcie wyciszające, które otoczyło ich pęcherzem ciszy.
     Leżąc na wysokim łóżku, wyglądała na małą i bezbronną. Brzuch był największą częścią jej ciała, przyciągającą jego spojrzenie i sprawiającą, że czuł się dziwnie bezsilny. Próbując go zignorować, podszedł do brzegu łóżka, wsunął rękę pod jej szyję i pochylając jej twarz w kierunku swojej.
     - Legilimens – szepnął, pozwalając zaklęciu wprowadzić go do nieosłoniętego umysłu Hermiony. Kontakt psychiczny spotęgował połączenie i wkrótce jego zmysły przestały rejestrować świat zewnętrzny.
     Było zimno.
     Zaklęcie zespoliło ich myśli do etapu, w którym mógł naprawdę „wejść” do jej koszmaru, a pierwszą rzeczą, którą zauważył, był chłód. Następną był kamień pod jego stopami i zapach świeżej krwi i pokrytej pleśnią skały. Później do zmysłu zapachu dołączył wzrok i spostrzegł, że znajduje się w jakimś pokoju, ale był zbyt duży dla niego, by mógł naprawdę określić jego wymiary. Stał wśród roztrzaskanych resztek kilku posągów zrobionych z białego marmuru – jakieś ramię leżało koło jego stóp, dalej był zniszczony tułów, a połączona z nim kiedyś głowa leżała w częściach niedaleko niego.
     Miejsce było niesamowicie ciche. Dopiero gdy podszedł do najbliższego marmurowego ciała, usłyszał ciche pochlipywanie. Dochodził zza niego. Obrócił się… i od razu uświadomił sobie znaczenie tych połamanych marmurowych ciał. Nie posągów.
     Figur szachowych.
     Ożywione szachy były większe, niż sobie przypominał – oczywiście, ten obraz został wyciągnięty z wspomnienia niewysokiej dwunastolatki. Pola na szachownicy miały dobre trzy stopy szerokości, a większość figur była wysokości Hagrida. Połamane ciała otaczały planszę i to było zastanawiające… czarodziejskie szachy w rzeczywistości nie niszczyły siebie nawzajem i banie się tego, że ewentualnie by to zrobiły, nie miało sensu.
     Wtedy zobaczył ludzkie ciała. Pierwsze należało do Ronalda Weasleya, przygniecionego pokiereszowanymi resztkami czarnego marmurowego konia i krwawiącego z uszu oraz nosa. Dalej w kałuży krwi leżał Harry Potter, a jego klatka piersiowa wyglądała jak połamana ruina. Jedno z jego ramion znikało pod okrągłą podstawą gońca, który najwyraźniej je zmiażdżył. Obaj wyglądali jak nastolatki, a nie dzieci, którymi byli, kiedy naprawdę stanęli przed tymi zaczarowanymi szachami.
     Niedaleko środka planszy, na białym polu klęczała Hermiona z jedną ręką przyciśniętą do sporych rozmiarów brzucha, a drugą zakrywając usta. Płakała. Łzy spływały po jej twarzy, ale rękaw tłumił szloch do słabego chlipania, które zwróciło jego uwagę. Zbliżał się do niej wolno i cicho, jak miał w zwyczaju. Obserwował, jak kołysze się w tył i w przód z powodu, jak stwierdził, zwykłego strachu.
     Znalazła się w potrzasku, domyślił się. Póki się nie ruszała, była bezpieczna – gra nie mogła dalej się toczyć, dopóki ruch nie został wykonany. Jednakże w momencie, w którym wykonałaby krok poza swoje pole albo gdyby rozkazała to zrobić innemu czarnemu pionowi, byłaby bezbronna. A powiedziała mu kiedyś, że była kiepska w szachach.
     - Panno Granger – powiedział, choć wcale nie miał takiego zamiaru, przysuwając się do brzegu planszy.
     Podskoczyła, prawie wypadając za kwadratowe pole, a następnie z przestraszonym płaczem zmusiła się do powrotu w poprzednie miejsce.
     - P-profesor? – wyszeptała, rozglądając się gorączkowo, póki go nie ujrzała. – N-naprawdę pan tu jest?
     - Tak, naprawdę tu jestem. – Widział wcześniej to samo przerażenie i bezradność na twarzach ofiar śmierciożerców. Miał nadzieję nigdy więcej na to nie patrzeć. – Zostałaś trafiona klątwą, panno Granger. Nocna Obawa. Ta nazwa coś ci mówi?
     Kiwnęła niepewnie głową.
     - W-więzi osobę wewnątrz jej k-koszmarów… – Spojrzała na gigantyczne kamienne figury i szczelniej otoczyła nienarodzone dziecko rękoma. – Mówiłam panu, że ciągle zdarza mi się o tym śnić – szepnęła. Gdyby nie cisza panująca w pomieszczeniu, nie usłyszałby jej.
     - Prawda. – Spróbował wejść na planszę, ale coś mu na to nie pozwalało. Nie blokowała go żadna niewidoczna ściana, nie odepchnęła go żadna siła… po prostu nie mógł dołączyć do gry. – Panno Granger, są dwa sposoby na pokonanie tej klątwy. Dłuższy z nich polega na złamaniu jej z zewnątrz… lecz jest to czasochłonny proces, w którym pozostałabyś uwięziona w tym koszmarze, być może razem z innymi, przez okres, który wydawałby ci się długi jak dni lub tygodnie. Drugi sposób wymaga od ciebie, byś sama uwolniła się z koszmaru przez zakończenie albo pokonanie go. Podejrzewam, że w tym wypadku musiałabyś wygrać sobie wyjście.
     - Nie mogę! – Cofnęła się, zakrywając twarz wolną ręką. – Nie mogę, n-nie mogę! Popełnię błąd, zawsze to robię… to mnie zabije, jeśli się ruszę, tak jak z-zabiło Harry’ego i Rona!
     - Pan Potter i pan Weasley mają się dobrze i najprawdopodobniej właśnie plączą się wszystkim pod nogami na swój zwykły idiotyczny sposób – oznajmił poważnie Severus.     – Tu nic nie jest prawdziwe, panno Granger.
     - Ale co, jeśli coś mnie zrani? Albo moje dziecko? – Spojrzała na niego błagalnie. – Jeśli u-umrę we śnie, to może zabić nas oboje, prawda?
     - …tak. – Może powinien był skłamać, powiedzieć jej, że nie znajduje się w niebezpieczeństwie – ale nie, to było w stylu Dumbledore’a. Miała prawo wiedzieć, że zagrożenie jest realne. – Poczekaj chwilę, panno Granger. Pozwól mi się przyjrzeć planszy.
     Szachy naprawdę nie były jej dobrą stroną, pomyślał, patrząc na figury. Niezakończona gra została uformowana przez jej wyobraźnię, która rozstawiła figury dość przypadkowo na całej planszy. Widział tuzin dobrych pierwszych ruchów dla każdej strony – sama Hermiona była zagrożona przez gońca, którego najprawdopodobniej nawet nie dostrzegała. Pierwszym ruchem trzeba było go zablokować albo całkowicie zniszczyć, co nie powinno być trudne. Białe figury były w takim samym nieładzie co czarne.
     - Panno Granger – powiedział, starając się, by jego głos zabrzmiał łagodnie i uspokajająco. – Ufasz mi?
     Nie to miał zamiar powiedzieć.
     - Tak, o-oczywiście – odpowiedziała lekko, opanowując szloch, który wciąż sprawiał, że się jąkała. Spojrzała na niego. – P-pomoże mi pan?
     - Nie jesteś, jak mówiłaś, zbyt dobra w szachach. Natomiast ja jestem, dlatego będę ci mówił, co masz zrobić. – Wdzięczność na jej twarzy była dziwnie przyjemnym widokiem. Tak niewielu ludzi było mu wdzięcznych za otrzymaną pomoc. – Najpierw przesuń pionek po swojej lewej o jedno pole do przodu.
     - Ale on nie zostanie zbity? – spytała nerwowo.
     - Może… ale ty, panno Granger, nie. Porusz go.
     - Tak jest, profesorze. – Tym razem dziewczyna zrezygnowała z dalszego zadawania pytań. Łzy przerażenia wciąż spływały po jej twarzy, ale rozkazała pionowi wyraźnym, choć drżącym głosem.
     Gdyby naprawdę grał przeciwko zaczarowanym szachom Minerwy McGonagall, byłoby gorzej. Ale byli w umyśle Hermiony i właśnie ona kierowała zarówno białymi, jak i czarnymi pionkami. Nie minęło dużo czasu, zanim biały król zdjął koronę i oddał ją w geście kapitulacji, a pozostałe pionki zastygły w bezruchu.
     Hermiona się nie poruszyła.
     - Panno Granger? – Stała na krawędzi swojego pola, trzęsąc się tak mocno, że widział to z odległości ponad dwunastu stóp. – Już koniec gry. Możesz opuścić planszę.
     - Boję się – wyszeptała, powoli przesuwając jedną stopę do przodu. – N-nie mam różdżki. A jeśli mnie zaatakują?
     Pomimo oczywistego przerażenia nie przestała się poruszać, wychodząc ciągle wolnym krokiem poza pole i przechodząc przez następne. Rozglądała się nerwowo wokół, starając się obserwować jednocześnie na wszystkie pionki, które – jak sobie uświadomił – poruszały się, mimo że zgodnie z regułami gry nie powinny. Każdy pionek obrócił się w jej kierunku na swoim polu, mierząc ją wzrokiem. Kiedy to zauważyła, przyspieszyła, by szybciej dotrzeć do niego i do krawędzi planszy.
     Tuzin kamiennych figur o okrągłych podstawkach przesunęło się, skrzypiąc cicho. Każdy pion zmierzał do krawędzi swojego pola. Miał nadzieję, że nie usłyszała, jak pewien goniec przesunął się po zmiażdżonych szczątkach ramienia Harry’ego Pottera. Tak czy owak, usłyszała inne i zerwała się do niezdarnego biegu. Nagle okazało się, że znajduje się – bez konieczności niepotrzebnego przemieszczania się – na końcu planszy z różdżką w dłoni i gotową do rzucenia czaru, pomimo że wiedział, że wyśniona wersja jego różdżki w czyimś śnie może być kompletnie bezużyteczna. Jednak był tam i kiedy potknęła się o wystający kawałek planszy w rozpaczliwej próbie ucieczki, złapał ją. Trzęsła się tak bardzo, że był zdziwiony, że jest w stanie stać na własnych nogach. Chwyciła się go, gdy się odsuwał, i wtuliła twarz w jego klatkę piersiową, zanosząc się histerycznym szlochem.
     Jeśli byłaby królikiem, jej serce pękłoby zanim zrobiłaby krok, pomyślał, trzymając ją niezgrabnie w ramionach. Nie była zwyczajnie przestraszona – była przerażona do punktu kompletnej histerii, a jednak wykonywała jego polecenia i później przygotowała się do opuszczenia planszy.
     Często wyśmiewał się ze słynnej „gryfońskiej odwagi”, bo dla niego wydawało się to być połączeniem żądzy chwały ze zwykłą głupotą, która pociągała za sobą nierozpoznawanie niebezpieczeństwa, nawet gdyby Gryfoni mieli na nie nadepnąć. Ale Hermiona… zmarszczył brwi, przeszukując swoje wspomnienia. Trzęsła się i miała ślady łez na policzkach, kiedy została znaleziona w łazience z ogłuszonym trollem w pierwszej klasie, pamiętał o tym, choć triumf należał do Pottera i Weasleya. We Wrzeszczącej Chacie była blada jak ściana, a głos jej drżał. Wtedy był zbyt wściekły, by to zauważyć, ale teraz… Nie wspominając o niejednokrotnych potyczkach z Voldemortem, podczas których mocno drżały jej ręce i słyszał jej łamiący się głos, gdy zaciekle walczyła w obronie przyjaciół i sojuszników. Nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tym.
     Spojrzał na nią, ze zdziwienia unosząc lekko brwi. Wszystko, co mógł zobaczyć, to mnóstwo kręconych brązowych włosów i odziane na czarno ramię, otoczone wokół jego żeber, tak blisko niego stała. Poza tym, w myślach zawsze utożsamiał ją z Potterem i Weasleyem. Cała trójka znajdowała się w niebezpieczeństwie, ergo byli typowymi głupimi, odważnymi Gryfonami. Jednak Hermiona najwyraźniej nie była zbyt głupia, by bać się niebezpieczeństwa. Jej żałosne pociąganie nosem i szlochy wystarczająco by go o tym przekonały, nawet gdyby nie przylepiła się do niego niczym przestraszona pijawka do szczególnie bezpiecznego kamienia.
     - Panno Granger – powiedział łagodniej niż zwykle, klepiąc ją lekko w plecy. – Uspokój się. Jesteś już bezpieczna.
     Szloch przycichł, ale nie zakończył się. Ucisk na żebrach nie zmalał, a był wystarczająco mocny, by utrudnić mu oddychanie, gdyby trzymała się jego rzeczywistego ciała, a nie jego sennej projekcji.
     Co powinien powiedzieć? Nie był zbyt dobry w pocieszaniu. Nie wiedział, jak to robić. Jego starszych Ślizgonów klepnięcie w ramię i dobre rady na ogół uspokajały, a młodszych pocieszał miętą i chusteczką. Znalazł się w zupełnie nowej i dziwnej sytuacji. Przesunął się niezdarnie i poczuł, jak twarda wypukłość jej brzucha na niego naciska. Aha.
     - Panno Granger, opanuj się. Takie wzburzenie nie może być korzystne dla dziecka. – Czy kiedykolwiek wcześniej odniósł się bezpośrednio do ich dziecka? Nie był pewien, ale sądził, że nie – w każdym razie nie w rozmowie z nią. Być może dlatego spojrzała na niego z wyrazem zaskoczenia, zanim kiwnęła głową. Z trudem złapała oddech i otarła łzy rękawem.
     - Przepraszam – wyszeptała, odsuwając się. – Już mi lepiej.
     Scena z koszmaru zaczynała blaknąć wraz z ustępowaniem działania klątwy. Spoglądając nad jej głową, widział, jak ruszają się figury szachowe, które przestały utrzymywać pozory właściwej gry i tłoczyły się na krańcu planszy. Ale ona nie mogła ich zobaczyć i zanim do niej dotarły, obudziła się.
     Wycofał się z jej umysłu, szybko zrywając kontakt wzrokowy. Jego ręka była wciąż wsunięta pod jej szyję, kiedy mrugnęła, budząc się i patrząc na niego. Miała mokre rzęsy i ślady po łzach na policzkach, mimo że nie znajdowali się już w koszmarze. Nie płakała jednak, nawet zdobyła się na mały, niepewny uśmiech.
     - Dziękuję. – Spojrzała na niego i ich oczy ponownie się spotkały.
     Od czasu jej wizyty w jego biurze cztery miesiące temu, uczucia względem niej bardzo się skomplikowały. Bycie złym było najprostszym wyjściem, ale doszedł do wniosku, że nie jest w stanie utrzymać gniewu tak długo i przyłapał się na niepokojącym zaabsorbowaniu dziewczyną. To, że kochał swoje dziecko, uczyniło sprawę jeszcze bardziej skomplikowaną –nigdy nie miał nadziei na posiadanie potomka, głównie ponieważ nie wierzył, że jakakolwiek kobieta byłaby w stanie kochać i cenić jakiekolwiek dziecko, które by spłodził, tak jak na to zasługiwało. Po tym pierwszym popołudniu odłożył myśli o tym, jak właściwie wyglądało poczęcie dziecka, na bok. Myśl o… seksualnym narzucaniu mu się przez Gryfońskiego Mola Książkowego była po prostu niemożliwa.
     Teraz spojrzał na leżącą w jego ramionach dziewczynę, jakby była obcą osobą, nie uczennicą. Zobaczył młodą kobietę z burzą kręconych, brązowych włosów i łagodnymi brązowymi oczami, lekko wystającymi kośćmi policzkowymi, z bardzo bladą blizną biegnącą wzdłuż szczęki i kilkoma innymi na jej szczupłych palcach. Jak podejrzewał, te na jej dłoniach pochodziły z zajęć eliksirów i opieki nad magicznymi stworzeniami – ta wzdłuż brody była pamiątką po klątwie, która o włos ominęła jej głowę. Miała już słabo widoczne zmarszczki wokół ust i oczu – skutek życia w ciągłym strachu i napięciu. Tylko nieokrzesane włosy, znajdujące się w ciągłym nieładzie, nadawały jej młodzieńczy wygląd. Jej, tak jak Draconowi i godnemu pożałowania Potterowi, młodość pochłonęła wojna. Po prostu nie chciał tego przyznać ani w ich przypadku, ani w jej.
     Przez chwilę jedynie się w nią wpatrywał, jego umysł wciąż pędził, kiedy został wyrwany z zadumy przez coś uderzającego jego rękę. Nie w tę wycofującą się spod szyi dziewczyny, tę drugą. Spojrzał na nią, uświadamiając sobie, że oparł ją o najwygodniejszą powierzchnię, i że właśnie poczuł kopnięcie jej dziecka – ich dziecka. Nawet kiedy patrzył na brzuch, poczuł ponownie, jak ruszało się pod jego dłonią.
     Szarpnął ręką, jakby się poparzył.
     - Podziękowania są niepotrzebne. Zabranie cię do Świętego Munga z powodu tak łatwej do złamania klątwy byłoby zwykłym marnotrawstwem czasu. – Wyprostował się, plecy go zabolały i oddalił się od łóżka. Po raz pierwszy od miesięcy był zły na nią za to, co zrobiła. Nie była naiwną dziewczyną, raczej niezwykle dzielną i bardzo atrakcyjną młodą kobietą. Tamtej nocy mogła mieć prawie każdego mężczyznę. Zdecydowanie się na niego mogło być spowodowane tylko chęcią późniejszego wyszydzenia go lub litością. - Następnym razem mniej czasu przeznacz na wahanie się i wypowiedz do końca zaklęcie, zanim klątwa cię dosięgnie.
     Wzdrygnęła się, a do oczu ponownie napłynęły łzy.
     - Przykro mi – powiedziała cicho, odwracając od niego wzrok, by wytrzeć łzy wierzchem dłoni. – To się już nie powtórzy.
     - Postaraj się o to. – Ręka mu drgnęła. Wciąż czuł dotyk dziecka. - Jesteś więcej niż zdolna do odparcia klątw znacznie gorszych niż ta. Widziałem na własne oczy.
     - Tak, profesorze. – Spuściła wzrok. – Ja… ee… przepraszam, że tak się rozkleiłam w tym koszmarze. Za przytulanie pana i całą resztę.
     - Wydaje się, że to już twój zwyczaj. – Znacząco spojrzał na jej brzuch. Kpina wyszła z jego ust automatycznie – robił to już na wiele lat przed jej narodzinami. Złość była zwyczajną odpowiedzią, mimo że płacz stanowił powszechnie przyjętą alternatywę.
     Hermiona spojrzała na niego, jakby ją uderzył. Początkowo zszokowana nie wierzyła własnym uszom. Później jej twarz pokryła się rumieńcem, a oczy jeszcze raz wypełniły się łzami. Odwróciła od niego wzrok, otaczając brzuch rękoma w geście obrony – zawsze robiła to nieświadomie.
     - Przepraszam – wyszeptała, ocierając łzy. – To się nie powtórzy.
     Severus obserwował, jak z trudem siada i nagle poczuł się winny. O wiele bardziej wolałby krzyk albo łzy złości, nawet zwykły płacz byłby całkiem niezły. W obliczu tamtych mógłby chociaż wciąż być zły. Ale przepraszanie go po tym, jak ją rozmyślnie zranił...
     - Sądzę, że czujesz się już zupełnie dobrze – odparł i stwierdził, że zabrzmiało to ostrzej, niż zamierzał. – Radzę przygotować się na wylewne powitanie ze strony przyjaciół.
     Zdjął z nich zaklęcie wyciszające i rozsunął zasłony. Około czterech sekund później była miażdżona w uścisku przez Pottera i Ginny Weasley, podczas gdy chłopak Weasleyów zasiadł w nogach łóżka i klepał ją krzepiąco po kostkach. Cała trójka zasypywała ją z zaniepokojeniem pytaniami o samopoczucie, kiedy pani Pomfrey rozepchnęła ich, mamrocząc zaklęcia diagnozujące i machając niespokojnie różdżką nad jej brzuchem. McGonagall i Lupin stali zatroskani w pełnym godności, choć małym oddaleniu.
     To był doskonały moment do oddalenia się, zanim będzie zmuszony do zniesienia większej ilości męczących emocji. Niemniej jednak okazało się, że zwlekał, póki nie usłyszał od Pomfrey, że wszystko jest w porządku. Oczywiście, był zwyczajnie zdenerwowany ckliwą sentymentalnością, co sprawiło widok Pottera przytulającego Hermionę tak irytującym, razem ze sposobem, w jaki Weasley drapał jej stopy. Przynajmniej panna Weasley miała na tyle poczucia przyzwoitości, żeby robić zamieszanie po cichu i zaoferowała przyjaciółce chustkę do nosa.
     Marszcząc brwi, obrócił się, gotów do wyjścia, tylko po to, by zostać zatrzymanym przez czyjąś impertynencką rękę na swoim ramieniu. Piorunował wzrokiem Lupina do czasu, aż ten nie zabrał dłoni, lecz wilkołak tylko krzywo się uśmiechnął.
     - Czy o kimś nie zapomniałeś? – spytał.
     Severus zamrugał, próbując sobie przypomnieć. W końcu był to pracowity dzień, a on nie był przyzwyczajony do posiadania zwierzaka. Krzywiąc się z niezadowoleniem, odebrał małą kugucharzycę, która wykazała godny pożałowania brak smaku, pozwalając Lupinowi na trzymanie siebie. Niemniej, wyglądała na zadowoloną, wracając do właściciela. Okazała to, czule się wtulając w jego ramię. Pogłaskał ją i spojrzał ponownie na łóżko.
     - Panno Granger.
     Jak zwykle jego głos spowodował uciszenie większości innych. Spojrzała na niego z bólem na twarzy, który sprawił, że poczuł się tak winny, jak nigdy wcześniej.
     - Tak, profesorze?
     - Podatność na tego typu zagrożenia ukazuje wyraźne niedokształcenie w umiejętnościach obrony – powiedział, prostując się i szydząc tylko odrobinę. – Z tego powodu jutro o dziewiętnastej chcę cię widzieć w moim gabinecie. – Posłał Lupinowi lekceważące spojrzenie. – Najwyraźniej będę musiał cię trenować, abyśmy wszyscy mogli uniknąć przyszłych przerw w śniadaniu.
     Obrócił się i wypadł ze skrzydła szpitalnego, zanim ktokolwiek zdążył skomentować jego słowa. Jego autorytet został odpowiednio przywrócony, a ta poważna luka w bojowych umiejętnościach Hermiony naprawdę musiała natychmiast zniknąć.
     Oczywiście, jedna lekcja nie wystarczy. Prawdopodobnie będą ich tuziny. Będzie ją widzieć. Rozmawiać z nią. Tylko ich dwoje przez długie godziny. Co go opętało?
     Akilah zaczęła mruczeć w jego ramionach.

***

     Hermiona oparła się z wdzięcznością o ramię Harry’ego, który ją mocno przytulił. Widziała już setki razy, jak on i Ron setki razy umierają w jej koszmarach, ale tym razem było to szczególnie przerażające. Bicie serca i oddech Harry'ego na jej włosach uspokajał ją. Najprawdopodobniej głównie dzięki Ginny zaczął przyzwyczaił się wreszcie do przytulania.
     - Panno Granger.
     Wzdrygnęła się, patrząc na niego z zaniepokojeniem. Uśmiechnął się szyderczo, ale dość swawolne stworzonko w jego ramionach – czyżby kuguchar? – pomniejszyło odrobinę ilość grozy unoszącej się zazwyczaj dookoła niego w powietrzu.
     - Podatność na tego typu zagrożenia ukazuje wyraźne niedokształcenie w umiejętnościach obrony – powiedział, a ona mrugnęła zaskoczona. Gniew, który jeszcze chwilę temu brzmiał w jego głosie, zupełnie zniknął, zastąpił go zwykły lekko wyniosły ton. - Z tego powodu jutro o dziewiętnastej chcę cię widzieć w moim gabinecie. – Posłał Lupinowi lekceważące spojrzenie. – Najwyraźniej będę musiał cię trenować, abyśmy wszyscy mogli uniknąć przyszłych przerw w śniadaniu.
     Z tymi słowami szybko wypadł z pomieszczenia, pozostawiając ją wpatrującą się z otwartymi ustami w drzwi.
     On…
     Ale…
     To…
     Minęła minuta albo dwie zanim była zdołała poskładać jakąś spójną myśl. Nigdy nie myślała, że będzie jej brakowało tej chamskiej, szorstkiej, wyśmiewającej się z jej prymusowstwa fasady, którą utrzymywał przez pierwsze sześć lat, ale w porównaniu do drażliwego, nieprzewidywalnego, zmieniającego ciągle zdanie Snape’a, z którym musiała sobie teraz radzić... Oceniał jej wypracowania z eliksirów ze skrupulatną sprawiedliwością, aczkolwiek według jego ostrych standardów, jednak za każdym razem, kiedy rozmawiała z nim twarzą w twarz, zdawał się krążyć pomiędzy byciem wściekłym na nią, wydawaniu się niemalże zmartwionym nią, a próbami sprowadzenia jej do odpowiedniej roli ucznia.
     Mogła zrozumieć to ostatnie, przynajmniej w jakimś stopniu. Ale co do reszty – nie, nie miała pojęcia, co się działo w tej błyskotliwej, sarkastycznej głowie. Nie wyobrażała sobie także powodu, dla którego chciał widzieć ją w swoim biurze. Chciał ją nauczyć gry w szachy? I jeśli był tak zły na nią, dlaczego miałby poświęcić swój prywatny czas na uczenie jej, jak się bronić?
     - Hermiono, wszystko w porządku? – Niepokój był aż nazbyt wyczuwalny w głosie Ginny.
     - Ee.. tak, jasne. – Zdobyła się na mały uśmiech. – To było tylko niesamowicie przerażające. Cieszę się, że już po wszystkim.
     - Taa, cóż… będziemy starać się bardziej, aby znaleźć tego, kto za tym stoi – oznajmił Ron, lekko ściskając jej kostkę. – Znaczy się, wiem, że jeszcze nic nie znaleźliśmy, ale na pewno nam się uda.
     - Oczywiście. – Harry zmarszczył brwi, przytulając ją trochę mocniej. – Nie martw się, nie pozwolimy nikomu skrzywdzić ani ciebie, ani dziecka. Nawet jeśli musielibyśmy rzucać na ciebie zaklęcia ochronne przez cały dzień.
     - Jasna sprawa – zgodził się Ron. – Hej, wiesz, co Snape miał na myśli, mówiąc, że potrzebujesz nauki? No, bo walczyłaś na wojnie i właściwie wcale nieźle sobie radziłaś, co jeszcze potrzebujesz wiedzieć?
     - Nie wiem. – Pokręciła głową. – Jednak jeśli to sprawi, że nigdy więcej nie będę miała tego koszmaru… - Zadrżała, opierając głowę na ramieniu Harry’ego, zanim usiadła.      – Ale teraz wszystko w porządku. Uhm… Potrzebuję… - Popatrzyła znacząco w stronę drzwi szpitalnej ubikacji.
     Rumieniąc się, Harry i Ron pospiesznie ją przepuścili. Ginny się uśmiechnęła i pomogła zejść jej z wysokiego łóżka.
     - Mama mówi, że będziesz musiała do tego się przyzwyczaić.
     - Wiem. – Hermiona westchnęła. – Zaraz wracam. – Zmierzała do toalety najszybciej jak mogła, naprawdę potrzeba ją goniła, ale zatrzymała się jeszcze przy profesor McGonagall. - Czy mogłabym z panią później porozmawiać? – spytała bardzo cicho. – Prywatnie?
     Profesor McGonagall mrugnęła zaskoczona, ale przytaknęła.
     - Przyjdź do mnie po kolacji – odpowiedziała równie cicho. – Hasło to Ergastulum*.
     Hermiona szybko przetłumaczyła sobie z łaciny i zaśmiała się.
     - Jestem pewna, że rozumiem, dlaczego je pani wybrała – wymamrotała, zwracając się w stronę ubikacji.
     * Ergastulum – w starożytności przytułek dla niewolników lub dłużników

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz