środa, 30 maja 2012

Rozdział 10: Kim są twoi przyjaciele

Betowały: otempora (zgodność z oryginałem) i Lady House (język)


     Hermiona stwierdziła, że jej stopy odrywają się od gruntu, gdy Hagrid podniósł ją, by za chwilę miękko usadzić na najwygodniejszym krześle w swojej chacie.
     – Nie powinnaś chodzić po takim mrozie, Hermiono! – powiedział z niepokojem, zmierzając do kominka, by rozpalić ogień. – To może ci zaszkodzić.
     – Nic mi nie jest, Hagridzie – odpowiedziała cierpliwie, ściągając szalik. – Właściwie to teraz tak mocno nie marznę, czuję się tak, jakbym miała dodatkowy zapas ciepła.
     – Cześć, Hagrid – powiedział Harry, uśmiechając się. Najwyraźniej weszli z Ronem niezauważeni. – My też tu jesteśmy.
     – Jasne, że jesteście! – Hagrid uśmiechnął się do niego i przyjacielsko walnął po ramieniu, sprawiając, że pod Harrym nieznacznie ugięły się kolana. – Pomagacie naszej Hermionie, nie? Nie pozwalacie nosić niczego ciężkiego?
     – Staramy się, ale wciąż udaje jej się jakoś przemycić mnóstwo książek, gdy nie patrzymy. – Harry usiadł przy stole. – Znasz Hermionę.
     – Hermiona jest tutaj, pamiętasz? – Rozpięła płaszcz, spoglądając ze smutkiem na swój brzuch. Nawet grube, zimowe szaty uczniowskie już go nie ukrywają. – I naprawdę czuję się dobrze, Hagridzie. Tak właściwie to uważa się, że drugi trymestr jest najłatwiejszy… Już nie czuję się chora i przemęczona, no i brzuch, póki co mi nie przeszkadza.
     Hagrid spojrzał na nią mglistym wyrazem twarzy, który do tej pory był zarezerwowany dla małego smoka, Norbeta.
     – Wiesz już, czy bińdzie mały czy mała? – spytał. – I kiedy się urodzi?
     – Gdzieś za dwadzieścia tygodni. Nie znam jeszcze płci dziecka. Wolę, by to była niespodzianka. – Kieł oparł swoją wielką głowę o kolana Hermiony, na co ona poklepała go przyjaźnie, próbując zignorować ślinę zwierzaka.
     – W każdym razie, no wiesz, póki nie zaczniesz rodzić w klasie czy coś w tym stylu – powiedział Ron, drżąc na samą myśl. – Słyszałem historię o narodzinach Percy’ego… Mama zwlekała z poinformowaniem położnej, więc tata musiał odebrać poród. Kocham cię, Hermiono, ale na taki czyn bym się nie zdobył.
     – Myślę, że jednak zdążymy zaprowadzić ją na czas do Skrzydła Szpitalnego, bez względu na to, kiedy będzie potrzeba, Ron. To zajmuje kawał czasu, no nie? – Harry wziął ze stołu twarde jak skała ciastko i zaczął się nim bawić.
     Hermiona kiwnęła głową i podrapała Kła za uszami, na co ten radośnie zaszczekał.
     – Zazwyczaj tak. Nie martw się, obiecuję, że pójdę do Skrzydła o wiele wcześniej niż cokolwiek zacznie się dziać.
     – Jasne, że tak zrobi! – Hagrid nalał herbaty do dzbanka i zaczął szukać mleka. – I jestem pewien, że z dzieckiem też będzie wszystko w porząsiu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio był w Hogwarcie jakiś dzidziuś!
     – Miło będzie mieć dziecko w swoim otoczeniu – powiedział z uśmiechem Harry. – Tak naprawdę nigdy nie widziałem żadnego z bliska.
     – Wybrałaś już chrzestnego? – spytał Hagrid ochoczo. – Bo wiesz, myślę, że Harry by się nadał… Ron oczywiście też – dodał pospiesznie. – Ale, Ron, i tak już masz bardzo dużą rodzinę, więc…
     – Ja? – Harry trochę się zarumienił. – Wiesz… naprawdę nie znam się na dzieciach.
     – Tak, już nad tym myślałam. – Słowa Hermiony sprawiły, że twarz Harry’ego poróżowiała bardziej, a Hagrid wyraźnie poweselał. – Jeszcze nie postanowiłam, czy chcę chrzestnych. Jeśli się zdecyduję, myślę, że Harry byłby jedną z pierwszych osób, jakie bym o to poprosiła.
     – Hermiono… – Bawił się bezmyślnie twardym jak skała ciastkiem Hagrida, wyglądając jednocześnie na zadowolonego i speszonego. – Chyba… chciałbym być chrzestnym. Jeśli byś jednak jakiegoś chciała.
     – Ja też, jeśli on by nie chciał. – Uśmiechnął się Ron. – Ale Harry powinien pójść na pierwszy ogień, jak mówił Hagrid. I tak będę miał mnóstwo bratanic i bratanków.
     Hermiona uśmiechnęła się do Harry’ego, który nieśmiało odwzajemnił uśmiech. Dobrze wiedziała, jak bardzo pragnie być częścią rodziny i nieoficjalnie już wcześniej zdecydowała spytać się go, czy zostanie chrzestnym. Dowiedziała się już o jego zdaniu na kilka ważnych tematów, jak metody wychowywania dzieci i wczesna edukacja.
     – Jestem pewna, że spisałby się świetnie. – Przed nią pojawił się duży kubek wypełniony smołopodobną herbatą Hagrida. Szybko odchyliła się do tyłu. – Ee… nie, dziękuję, Hagridzie. Mocna herbata ciągle źle działa na mój żołądek.
     – Jasne, racja… może ciasteczko?
     – Czemu nie?
     Ukryła je w kieszeni, gdy nie patrzył.

*


     – Severusie, w dormitorium jest kryzys.
     Powiedziała to Eugenie Vignaux, portret dwunastej opiekunki Ślizgonów. Jej podobiznę powieszono w pokoju wspólnym Slytherinu, gdzie obserwowała wszystko i wszystkich, a gdy powstał jakiś poważny problem, informowała o tym obecnego opiekuna jej domu. Tylko z tego powodu Severus powiesił dwa małe pejzaże, po jednym w gabinecie i w sypialni, zabezpieczone tak, żeby żaden inny portret nie mógł tam się dostać.
     – Dziękuję, Eugenie – odpowiedział automatycznie, podnosząc się zza biurka. Nie brzmiała na zaniepokojoną... ale w gruncie rzeczy, nigdy sobie na to nie pozwoliła. Madame Vignaux określiła kiedyś zniszczenie kilku skrzydeł i śmierć trzech uczniów jako „nieszczęśliwy wypadek”, a swoją własną śmierć, jako „nieco niewygodną”. Jeśli teraz użyła słowa „kryzys”, tak właśnie było.
     – Sanguine – Takie było obecne hasło. Ściana posłusznie rozchyliła się, a on wtargnął do pokoju wspólnego, rozglądając się wokół. Pomieszczenie było prawie puste – większość uczniów powinna być już w swoich łóżkach o tej porze. Jednak, gdy tylko wszedł, usłyszał krzyki odbijające się echem z korytarza prowadzącego na prawo – dormitoria chłopców.
     W dormitorium chłopców z piątego roku stanowczo miała miejsce awantura. Zapewne było to sprawką Gillesa Mochrie’ego i Aleksandra Astelya. Obaj byli piątoklasistami i skakali sobie do gardeł od początku roku. To było nieuchronne – rodzice Mochrie’ego służyli Voldemortowi, za co zostali skazani na Azkaban, podczas gdy ojciec Astleya od dekad pracował w Ministerstwie jako auror.
     Chociaż obaj chłopcy byli teraz nieprzytomni i pokryci oznakami rzucanych na siebie uroków, walka była kontynuowana przez ślizgońskich chłopców od czwartego roku wzwyż. Mimo latających wszędzie klątw, pięści także były w użytku. Nawet gdyby był w umiarkowanie dobrym nastroju, potrzebowałby więcej niż uroczego powodu, żeby przerwać tę konkretną bijatykę. Trzasnął drzwiami wystarczająco mocno, żeby odbiły się od kamiennej ściany, a sam wpadł do środka rozzłoszczony i teatralnym ruchem różdżki oblał wszystkich ogromną ilością lodowatej wody.
     – Co tu się wyrabia? – powiedział, a jego słowa utonęły w nagłej i przerażającej ciszy, która wypełniła pokój.
     – Mamy małą, przyjacielską debatę o polityce. – Usłyszał głos przeciągający samogłoski, a następnie Dracona siadającego prosto w fotelu. Jego ręka powędrowała do kapiących teraz włosów. – Która być może trochę wymknęła się spod kontroli, jak teraz o tym pomyślę.
     Miał podbite lewe oko, a lewy rękaw koszuli był rozerwany. Najwyraźniej przynajmniej jeden napastnik zaatakował stronę, której już nie mógł bronić jak należy.
     – Trochę wymknęła się spod kontroli, oczywiście – powtórzył Severus, rozglądając się po pokoju.
     Przynajmniej jedna osoba próbowała schować się za łóżkiem, ale spora liczba sprawców nie miała się gdzie ukryć i teraz wyglądali na nieźle wystraszonych.
     – Zawiodłem się na was. Tak prostackiego zachowania mogłem się spodziewać po Gryfonach lub Puchonach, a nie Ślizgonach! Bójka w dormitorium! Czemu nie wyszliście na dwór i nie urządziliście sobie zapasów nadzy w błocie, jeśli jesteście tak zdeterminowani, by przynieść wstyd waszemu domowi i sobie samym?
     W pomieszczeniu rozległo się ciche buntownicze mamrotanie i prawdopodobnie pochodziło od Malcolma Baddocka, który szczerze zgadzał się z postawą swojego ojca na temat czystości krwi i że potrzeba twardej ręki, aby poprowadzić czarodziejski świat, który nieco się zagubił na swoje nieszczęście. Severus obrócił się do niego z wściekłym spojrzeniem, które sprawiło, że chłopiec wycofał się w stronę ściany.
     – Zachowujecie się jak rozpieszczone dzieciaki, którymi jesteście – powiedział, rzucając lekceważące spojrzenie reszcie poobijanej zgrai. Wszyscy teraz zaczęli się budzić, a paru z nich jęczało z bólu. – W wojnie opowiedzieliście się po przeciwnych stronach, panie Baddock… i co z tego? I w małych walkach, i tych na dużą skalę, dla bogactwa, mocy lub wiedzy, prędzej czy później znów okaże się, że będziesz walczył przeciw komuś. Od swojego pierwszego roku kierowaliście swoimi małymi spiskami i intrygami w Slytherinie, ucząc się lekcji, której będziecie potrzebować, kiedy dorośniecie. Nie zawstydzajcie mnie teraz, gdy zachowujecie się jak płaczliwi, przekonani o swojej nieomylności Gryfoni, ponieważ nie wygraliście.
     Przeszedł na środek pokoju i szarpnął Astleya i Mochrie’ego, tak że stanęli na nogach, ignorując czyraki na ramieniu Gillesa oraz kruche błoto u Aleksandra.
     – Od tej chwili obaj zaprzestajecie tej durnej wojny, która już się zakończyła. Ty, Mochrie, pamiętaj, że jesteś Ślizgonem. Cierpliwość, przebiegłość i spryt – to są twoje narzędzia, a nie brutalność. Dzisiejsi wrogowie jutro mogą być drogimi przyjaciółmi. Wbij sobie do głowy, że nie nagniecie świata do swoich życzeń przez rzucanie zaklęć! Co do ciebie, Astley, radzę mieć się na baczności… dzisiejsze zwycięstwo może stać się jutrzejszą porażką, jeśli nie będziesz uważał w czasie następnego ataku i następnego, i następnego.
     Po ostrzeżeniu obu chłopców puścił ich, a oni spadli na podłogę. Obracając się powoli, posyłał każdemu uczniowi lustrujące spojrzenie.
     – Nie jesteście Gryfonami – powiedział surowo. – Wiecie lepiej, że nie powinniście godzić się z tymi dziecinnymi podziałami na „dobrą” lub „złą” stronę. W tym pokoju jest tyle punktów widzenia, ilu ludzi się w nim znajduje i tak samo jest na świecie. Każdy z nas jest po swojej własnej stronie zawsze i nie może liczyć na nikogo innego, bo tylko on zawsze opowie się za swoimi wierzeniami. Teraz ostrożność nakazuje akceptację obecnego statusu quo, wskazane jest okazywać swoją lojalność obecnemu ustrojowi, ale z czasem i to się zmieni, jak zawsze. Kiedy to nastąpi, wierzę, że jego przeciwnicy będą gotowi do subtelnego i przebiegłego działania godnego ich domu!
     – A pan też tak uczyni?
     Severus obrócił się, gotowy ukarać pytającego złośliwą uwagą, ale Vincent Crabbe miał prawo pytać. Został odsunięty od prawdziwej walki, odesłany razem z kilkoma starszymi synami i młodszymi braćmi śmierciożerców, żeby chronić żony i córki, którym brakowało sił i chęci do walki, a także młodsze dzieci. Gdy aurorzy zaatakowali stary dwór Riddle’ów, gdzie się schronili, Vincent walczył w obronie swoich przyjaciół i rodziny. Gregory Goyle umarł z powodu urazów odniesionych w ciągu bitwy i od tamtej pory Vincent nigdy nie był taki jak kiedyś.
     – To zależy, jaką formę przyjmie opozycja, panie Crabbe – odpowiedział, przechylając lekko głowę. – Stwierdziłem, że służenie szaleńcom na dłuższą metę jest przedsięwzięciem skazanym na porażkę, niezależnie od tego jak mogą być silni. I bez względu na to, panowie, co wmawiały wam wasze rodziny, Czarny Pan zaczął tracić kontrolę nad swoim zdrowiem psychicznym jeszcze przed atakiem na dom Potterów. Już dwadzieścia lat temu widziałem, jak się staczał, a jego śmierć i odrodzenie tylko rozluźniły jego już i tak słabe więzi z rzeczywistością. Był potężnym czarodziejem, to prawda, ale pod koniec życia stał się ciężarem, który był zagrożeniem dla nas wszystkich. Wielu z was straciło przyjaciela lub rodzinę przez jego kaprysy albo karę za wyobrażone wykroczenia. – Dużo osób pokiwało głowami, nawet Crabbe. – Panowie, ślepa lojalność jest charakterystyczna dla Puchonów. Oczywiście, jakąś jej część trzeba utrzymywać wśród członków własnego domu, ale tylko do pewnego punktu. Gdybym kiedykolwiek stanowił wyraźne i osobiste zagrożenia dla któregokolwiek z was, byłbym bardzo rozczarowany, jeśli nie spróbowalibyście mnie chociażby otruć. I oczekuję, że podobnie będziecie się zachowywać w każdym innym przypadku.
     To rozładowało napięcie, tak jak miał nadzieję. Kilku z młodszych chłopców podśmiewało się na samą myśl o próbie otrucia ich niezniszczalnego opiekuna, a nawet ci, którzy stali murem za Voldemortem, skinęli głowami bez złośliwości. Wyleczył niegroźne urazy kilkoma niecierpliwymi ruchami swojej różdżki, tych poważniej zranionych przez zaklęcia wysłał do pani Pomfrey pod opieką Dracona i Crabbe’a, a następnie poszedł sprawdzić, co u reszty jego wychowanków. Wszyscy młodsi chłopcy byli poza swoimi łóżkami, omawiając z zapałem walkę, której nie mogli widzieć, ale z pewnością ją słyszeli. Spojrzenie posłało ich pospiesznie z powrotem do łóżek i Severus ruszył dalej.
     W kolejnych sześciu dormitoriach zastał podejrzanie anielsko spokojne dziewczęta w łóżkach, najwidoczniej twardo śpiące. Miały mnóstwo czasu, by zostać powiadomione o jego pojawieniu się i był zadowolony z wiadomości, że nawet pierwszoroczni próbują opanować taką podstawową sztukę przebiegłości, jak udawanie snu. Zapukał do drzwi siódmorocznych. Otworzyła mu Pansy Parkinson owinięta w puchaty różowy szlafrok. Za nią zobaczył Daphne Greengrass, Tracy Davis i Millicentę Bulstrode siedzące na łóżku, najwidoczniej w środku debaty.
     – Dobry wieczór, profesorze Snape – powiedziała Pansy, uśmiechając się do niego słodko. – Chłopcy już się uspokoili?
     – Można tak powiedzieć, chociaż piątoroczni dzisiaj mogą spać w pokoju wspólnym. Ich łóżka ciągle są mokre od wody, której musiałem użyć, by zakończyć bójkę. – Pochylił uprzejmie głowę. Pansy była małym diabelskim obciążeniem, któremu nie ufał ani trochę, ale lubił tę dziewczynę. – Cieszę się, widząc, że dziewczęta nie oddawały się tak haniebnemu zachowaniu. Domyślam się, że to twoja zasługa.
     Mały komplement sprawił jej przyjemność, dzięki czemu posłała mu całkiem szczery uśmiech.
     – Na pewno nie pozwoliłabym na jakiekolwiek awantury – zgodziła się, wyraźnie dumna ze swojej stanowczo utrzymywanej pozycji przywódcy ślizgońskim dziewczynom. – Przynajmniej nie w Slytherinie.
     – Kłótnie z innymi Domami są niestety trudne do uniknięcia – powiedział gładko, a Pansy się uśmiechnęła. – Jednak mam nadzieję, że żadna z was nie zostanie przyłapana na zachowaniu niegodnym damy.
     – Zapewniam, że nie – odparła skromnie. I rzeczywiście, to było niezwykle mało prawdopodobne, że mogłyby zrobić coś, co wprawiłoby go w zakłopotanie, gdyby zostały przyłapane. – Czy słuszne są moje przypuszczenia, że dał pan chłopcom surowy wykład i podobne awantury już się nie powtórzą?
     – Jeśli postąpią tak ponownie, pożałują tego. – Severus przytaknął, lekko odwzajemniając jej uśmiech. – Pouczyłem ich na temat znaczenia wyboru walki, pozostawaniu przy swoim wyborze i konieczności ocenienia swojej lojalności, kiedy zaczynają nieść ryzyko własnemu bezpieczeństwu. Rozumiem, że ty już wygłosiłaś podobny wykład dziewczętom, więc nie będę marnował swojego cennego czasu, by to powtarzać.
     Eugiene, pod której portretem odbyło się spotkanie, poinformowała go o wypełnieniu swojego obowiązku przez Pansy, odwołującej się często do jej postaci – nazwała ją świetnym okazem ślizgońskiej kobiecości: pełną gracji, wyrafinowaną, utalentowaną i tak przebiegłą, że próba zamachu na jej osobę powiodła się dopiero, kiedy przekroczyła setkę.
     – Zrobiłam co w mojej mocy, profesorze – powiedziała, spoglądając w dół na zamknięte drzwi z dumą. – Nie ma sensu rozpamiętywać przeszłości, prawda?
     – Absolutnie się z tobą zgadzam. – Pansy była bardzo podobna do swojej matki… Ameranth Jorkins była starsza od Severusa, ale pamiętał ją jako diabelnie słodką dziewczynę, która wybrała Pontiusa Parkinsona jako odpowiednią osobę na przyszłego partnera i ze spokojem przygwoździła jego stopy do podłogi zgodą na zaręczyny, zanim zdążył uciec. – Proszę poinformować dziewczęta, że ich dzisiejsze zachowanie zrobiło na mnie pozytywne wrażenie… Nie przyłączyły się do walki ani jej nie dopingowały i wszystkie raczej wiarygodnie udawały, że śpią. – Uśmiechnął się. – Chociaż zamień słówko z panną Rowanwood. Trochę za dużo entuzjazmu wkłada w symulowanie chrapania.
     – Popracuję nad tym, proszę pana. Dziękuję. – Kiwnęła uprzejmie głową, wyglądając na bardzo zadowoloną z siebie. – Dobranoc, profesorze Snape.
     – Dobranoc, panno Parkinson. – Opuścił sypialnie Ślizgonów, marszcząc brwi z zadumą, gdyż skierował się prosto do Skrzydła Szpitalnego.
     Pansy – umiejętnie wspierana przez Millicentę – łatwo zapewniła sobie przywództwo wśród ślizgońskich dziewcząt i pewnie trzymała wszystkie w garści. Za to chłopcy podzielili się beznadziejnie, odkąd Draco przestał być ich przywódcą. Obrał zupełnie niepopularne stanowisko i nagle znalazł w sobie skłonności do flirtowania z gryfońską wiem-to-wszystko, a jego okaleczone ramię i powód tego okaleczenia sprawiły, że jego współdomownicy czuli się skrępowani. Blaise Zabini nie mógł podjąć się tej roli – był zbyt stronniczy i leniwy. Teodor Nott zbyt łatwo dałby się zastraszyć, żeby nawet rozważać przejęcie przez niego władzy w najbliższym czasie.
     Gdyby napomknął Pansy, że z Crabbe’a byłby dobry zastępca, mogłaby sprawować władzę nad całym Slytherinem. W rzeczywistości, Crabbe nie był taki głupi, za jakiego miał zwyczaj uchodzić, a radość sprawiłoby mu wykonywanie poleceń Pansy oraz odpowiednie zaangażowanie w to.

*


     – … i oczekuję waszych esejów na moim biurku przed piątkiem.
     Profesor Vector uderzyła różdżką w tablicę, czyszcząc całodzienne zapiski numerologiczne z wyjątkiem pracy domowej dla tych osób, które nie nadążały z pisaniem.
     Hermiona wrzuciła książki do torby, rzucając na nią czar lewitujący akurat na tyle silny, żeby zmniejszyć trochę jej wagę. Albo będzie musiała robić to o wiele częściej, albo też wspinać się na wieżę w czasie przerwy na lunch, żeby nie nosić przy sobie na raz książek na cały dzień. Dodatkowy ciężar na plecach nie był jej potrzebny, bo wystający brzuch swoje ważył.
     – Cholera! – Usłyszała huk i rozejrzała się dookoła. Dostrzegła Dracona na klęczkach, podnoszącego swój egzemplarz „Numerologii dla Zaawansowanych”. Miał problem z utrzymaniem torby i podniesieniem książki tylko jedną ręką.
     – Pomóc ci?
     Hermiona przełożyła torbę przez ramię, próbując jakoś zbilansować ciężar. Być może ciąża tłumiła nieco jej ciekawskość; zamiast po prostu zacząć się mieszać, właściwie przypomniała sobie, że podając pomocną dłoń Ślizgonowi można oczekiwać ugryzienia tejże dłoni albo tego werbalnego odpowiednika.
     – Jeśli musisz. – Draco skrzywił się, ale pozwolił przytrzymać jej torbę, dzięki czemu był w stanie włożyć do niej książkę. – Dałbym sobie radę…
     – Ale czemu musiałbyś się wysilać, skoro masz przy sobie głupią Gryfonkę, która może cię wyręczyć? – Hermiona uśmiechnęła się do niego. – Śmiało powiedz ludziom, że skorzystałeś z mojej uprzejmości, skierowanej na niewłaściwą osobę.
     Draco posłał jej zaskoczone spojrzenie, po czym roześmiał się cicho.
     – To coś podstawowego, ale mimo to dobra próba manipulacji. Jestem pod wrażeniem.
     – To dobrze. – Hermiona wyszła za nim z klasy. Ucieszyła się, kiedy zwolnił, by mogła go dogonić. – Zmień torbę – ta jest za mało sztywna, żeby pozostała otwarta bez przytrzymywania.
     – Może tak. – Wzruszył ramionami. – Jakoś sobie radzę.
     Hermiona przytaknęła.
     – Zauważyłam. – Dostrzegła również, że nie lubi rozmawiać o jego brakującym ramieniu, więc zboczyła na inny temat. – Co u twojej matki? Jeśli mogę spytać…
     Ku jej zdziwieniu, spuścił wzrok.
     – Jasne. Nie wiem, czemu cię to interesuje, ale nie mam nic przeciwko.
     Hermiona wzruszyła ramionami.
     – Z jakiegoś powodu, nie mogę wyrzucić z głowy tematu macierzyństwa.
     – Ciekawe dlaczego. – Spojrzał z rozbawieniem na jej brzuch. – U mojej matki wszystko w porządku, jak można się spodziewać. Ciągle opłakuje ojca… Nie jestem nawet pewien, czy przez większość czasu pamięta, że ma areszt domowy. Nieczęsto opuszcza swoje pokoje.
     – Mogę sobie tylko wyobrazić – powiedziała cicho. – Może przyjmować gości?
     – Jeśli Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów wyrazi zgodę, to tak. Wpadała w szał, póki nie mogła przyjąć swojej krawcowej i ulubionego fryzjera. – Uśmiechnął się czule. – Myślę, że to dobry znak. Gdyby przestała dbać o swoje włosy, zacząłbym się martwić. Moja ciotka Andromeda regularnie ją odwiedza. Trochę zajęło mi namówienie matki, by z nią porozmawiała, ale na szczęście w młodości były bardzo blisko. Dopóki nie rozmawiają o swoich mężach, wszystko jest w porządku.
     Hermiona przytaknęła.
     – A co z Tonks? Znaczy się z Nimfadorą, twoją kuzynką.
     – Chyba odwiedziła ją raz czy dwa. Ja widziałem ją tylko raz – była na mojej rozprawie. – Uśmiechnął się krzywo. – Ma oczy charakterystyczne dla naszej rodziny i brodę, rozpoznałem ją jeszcze zanim podeszła, by ze mną porozmawiać. – Urwał i spojrzał na Hermionę, ciekawy jak zareaguje. – Jaka ona jest? Nie mieliśmy okazji wymienić się naszymi historiami życia, kiedy mało co a wylądowałbym w Azkabanie. A tak przy okazji, dzięki, że mówiłaś w mojej obronie.
     – Nie ma sprawy. – Nie robiła tego dla Dracona, mimo że teraz chciałaby, żeby to było jej priorytetem. Wtedy pamięć wszystkich lat, w ciągu których znosiła obelgi, była zbyt silna, by chciała go ratować. Zrobiła to, bo Severus Snape pragnął, żeby jego chrześniak był wolny, a ona czuła się winna. Teraz poczucie winy dokuczało jej jeszcze bardziej, gdyż nie broniła go dla niego samego. – Jest miła. Trochę zwariowana, ale miła. Myślę, że ona i Remus Lupin ciągle są ze sobą.
     Po chwili zauważyła, że idzie sama. Obróciła się i spostrzegła, że Draco stoi na środku korytarza i się na nią gapi.
     – Remus Lupin? Wilkołak? Nauczyciel?
     – Ten sam. – Przytaknęła, lekko się uśmiechając na widok jego zaskoczonej twarzy. – Ucierpiał trochę w walce, ale wyglądają na szczęśliwych.
     - Ucierpiał… - Draco potrząsnął głową. – Ale… on jest stary! Na tyle stary, że mógłby być jej ojcem!
     – Jest bardzo miły – powiedziała w obronie. – No i co z tego, że jest trochę starszy? W tym nie ma nic złego. Biorąc pod uwagę fakt, jak długo żyją czarodzieje, dwadzieścia lat nie robi różnicy. Tylko niespełna dwadzieścia lat, tak naprawdę może trochę ponad piętnaście.
     Draco parsknął.
     – Jesteś tak łatwa do odczytania, Granger. Słowa: „Przynajmniej raz podkochiwałam się w starszym mężczyźnie” masz wypisane na czole.</p>
[p]Hermiona poczuła jak jej twarz pokrywa się rumieńcem.
     – Ja nie… ale Tonks i Remus są bardzo szczęśliwi, to nie…
     – Nie martw się, Granger. Wiedziałem wcześniej o twoim uczuciu do Lockharta w drugiej klasie – Draco potrząsnął głową – Nigdy nie mogłem ci dokuczać z tego powodu, bo Millicenta też się w nim kochała, a gdyby mi się choćby wymsknęło, że to głupie, zabiłaby mnie.
     – Ja też. – Uczucie ulgi wręcz zawróciło jej w głowie. Nie wiedział. Dzięki Bogu, nie wiedział! - Pamiętaj, że ciągle mogę to zrobić, jeśli komuś o tym wspomnisz.
     – Więc powstrzymam się przed tym. – Zmarszczył brwi. – Ale nie jestem pewien, czy profesor Lupin jest wystarczająco dobry dla mojej kuzynki, wykluczonej z rodziny i pół mugolskiego pochodzenia czy też nie. On jest wilkołakiem!
     Hermiona spojrzała na niego spod uniesionych brwi.
     – Jest potencjalnym mordercą przez trzy noce w miesiącu. Nie chciałabym urazić nikogo z twojej rodziny, Draco, ale spotkałam się z twoim wujem Rodolfusem…
     – Chciałaś powiedzieć, że to ty go podpaliłaś. Nie żeby na to nie zasługiwał.
     – A twój ojciec parę razy próbował mnie zabić…
     – Tak, tak, dobra. Punkt dla ciebie. Nie jest gorszy od Rodolfusa – tyle jestem w stanie przyznać. Mimo wszystko, gdyby miała mieć nieatrakcyjnego, starszego mężczyznę, nie mogła wybrać jakiegoś z kręgosłupem? A Lupina, który jest bardziej rozmemłany niż boisko quidditcha po dwóch tygodniach deszczu.
     – Remus Lupin należał do Zakonu Feniksa! – Spojrzała na niego z wyrzutem. Draco może trochę złagodniał, ale wciąż był tym samym Malfoyem. – W tej wojnie i w poprzedniej! Jest jednym z najdzielniejszych ludzi, jakich znam!
     – Och, proszę. – Prychnął. – Większość wilkołaków jest naprawdę męskich, ale Lupin prawdopodobnie pisze smutne wiersze o kwiatach i kociakach. Jest taki słodki i sentymentalny, aż mnie zęby bolą.
     Prychnęła.
     – Chłopcy. Wszyscy jesteście tacy sami. Wiesz, jestem tylko dziewczyną, więc oczywiście nie mam żadnego pojęcia o byciu macho i całej reszcie… Niemniej, jakoś udało mi się zauważyć, że profesor Lupin ma piękną, inteligentną, o wiele młodszą kobietę, która go kocha, podczas gdy ty i Ron – obaj napaleni macho – jesteście obecnie singlami. – Spojrzała na niego z celowo wybałuszonymi oczami. – Rety, myślisz, że to ma jakiś związek?
     Zaśmiał się.
     – To cios poniżej pasa – powiedział, patrząc na nią jednocześnie z radością i dziwną powagą. – Od razu pójdę popracować nad brzmieniem moich wierszy. Jak myślisz, powinienem zaczynać od kwiatów czy kociąt?
     – Och, definitywnie od kwiatów – rzekła poważnie. – Może coś bardzo głębokiego i wzruszającego o przebiśniegach?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz